Niedawno, 22 stycznia 2018 roku minęła 155. rocznica wybuchu powstania styczniowego. Na rozkaz Centralnego Komitetu Narodowego, występującego jako Tymczasowy Rząd Narodowy, około 4 tysiące powstańców zaatakowało garnizony wielkiej okupacyjnej armii rosyjskiej liczącej 66 batalionów piechoty, 24 szwadrony jazdy, 60 sotni kozackich, ponadto załogi forteczne, oddziały graniczne i żandarmerię. Dysproporcja sił pomiędzy walczącymi stronami była o tyle bardziej miażdżąca, że powstańcy szli w bój uzbrojeni w strzelby myśliwskie i kosy. Wojna miała charakter partyzancki. Oddziały powstańcze nie utworzyły jednej armii dowodzonej przez jednolite dowództwo.
Wybuch powstania przyspieszyła wieść o brance, czyli przymusowym poborze do rosyjskiego wojska. Przeciwnik, który sprowokował wybuch powstania, nie przypuszczał, że „ruchawka”, która miała być stłumiona w ciągu kilku godzin, a najwyżej kilku dni, potrwa kilkanaście miesięcy. Przez szeregi oddziałów powstańczych przeszło 100 tysięcy ludzi. Zginęło 30 tysięcy, 7 tysięcy dostało się do niewoli. Na mocy wyroków sądowych stracono 700 osób. Skonfiskowano majątki i narzucono daninę pieniężną o wartości prawie 35 milionów rubli. Skasowano klasztory katolickie (w tym janowski dominikanów), setkom miast (m.in. Modliborzycom) odebrano prawa miejskie. Liczbę zesłanych na syberyjską katorgę ocenia się na 38 tysięcy.
O epizodach powstania na naszym terenie można przeczytać w książce „Sztafeta pokoleń Ziemi Janowskiej”. Niestety nie został dotąd opracowany wątek syberyjski zesłańców z naszego terenu. Podane poniżej przykłady też nie wyczerpują tego zagadnienia, są zaledwie drobnym przyczynkiem do takiego opracowania. I tak jednym z pierwszych janowiaków skazanych na syberyjską katorgę był ks. Klemens Łukasiewicz (ok. 1806-po 1857), który angażował się w patriotyczne wystąpienia podczas powstania krakowskiego (1846 r.). W 1847 r. trafił pod sąd wojenny, a dwa lata później został skazany na zesłanie na Syberię do guberni irkuckiej, gdzie przebywał w latach 1851-57. Po amnestii powrócił do guberni lubelskiej*1. Z kolei Paweł Porada (1822-po 1870), jeden z głównych organizatorów powstania styczniowego na naszej ziemi, został skazany na 8 lat katorgi na Syberii oraz konfiskatę mienia, ale podczas tymczasowego przetrzymywania w więzieniu w Lublinie zdołał zbiec*2. Andrzej Zieliński z Janowa Lubelskiego, 18-latek, uczestniczył w powstaniu, potem zbiegł za granicę, a po powrocie działał w oddziale Prężyny, w końcu został złapany w październiku 1864 r.; skazano go na 20 lat ciężkich robót w syberyjskich kopalniach rudy*3. Spośród janowskich dominikanów po kasacie zakonów w 1864 r. na pewno na Syberię zesłano przeora Kajetana Maciejewskiego. Oskarżono go o to, że pomagał w napadzie na wojska rosyjskie w Janowie, namawiał ludność, by wstępowała do oddziałów powstańczych, odbierał od powstańców przysięgę. Prawdopodobnie jego los podzielili pozostali janowscy zakonnicy*4.
I jeszcze zagadka, którą w 2010 r. przywiozła nam Irena Gołowa z Jenisejska nad Jenisejem. Jest ona praprawnuczką Władysława z Janowa, który wraz z bratem Janem został zesłany na Sybir właśnie do Jenisejska. Nie wie, jakie nosił nazwisko, potocznie nazywali ich „Janowymi” – od miejscowości, z której pochodzili. Władysław na drogę otrzymał od matki ikonę Matki Boskiej Janowskiej, oprawioną w metalową sukienkę. Ten obraz zawinięty w haftowany różowy lniany ręcznik, przechowywany jest w rodzinie do dzisiaj i ma już półtora wieku. Przez cały czas ikona przekazywana była z pokolenia na pokolenie. Babcia Zofia w czasie prześladowań ukrywała go w tym ręczniku. Nocami obraz był wystawiany na stole, a zaufani Polacy potajemnie przychodzili na wspólną modlitwę. Starsi modlili się po polsku, ale dzieci nie, bo uczono je języka rosyjskiego, aby nie narażać się na niebezpieczeństwo. Obawiali się, że dzieci mogą komuś o tym powiedzieć i będą prześladowani. Z zapamiętanych przez Irenę szczegółów można przypuszczać, że Władysław i Jan pochodzili z Białej.
Ostatni ze znanych janowskich Sybiraków, to rodziny Sowów i Krystelich; ich losy były prezentowane w „Janowskich Korzeniach”.
Poniżej przedstawione są inne mało znane (albo w ogóle nieznane) wydarzenia związane z powstaniem. M.in. janowskie więzienie było dla wielu początkiem drogi na Sybir. Zbierano tu skazanych na wygnanie w 100, 150-osobowe grupy i stąd pędzono ich pieszo*5 (!) za Ural. „Podróż” trwała – w zależności od miejsca zesłania – od 1 roku do 2 lat. Wśród osadzonych tutaj byli m.in. duchowni: ks. Jan Chyliczkowski*6, ks. Stanisław Matraś*7, dominikanin janowski Maurycy Łyczewski*8 i ks. Wacław Nowakowski*9. O warunkach, w jakich przebywali w janowskim więzieniu, a potem na wygnaniu opisuje w 1888 r. na łamach poznańskiego Tygodnika „Warta” jeden z zaaresztowanych zakonników.
J. Łukasiewicz
Porządek odprawiania więźniów politycznych Polaków do Syberyji i rot aresztanckich 1863go z miasta Janowa ordynackiego Lubelskiej guberni (zachowano oryginalną pisownię)
Najmiłościwszy car Aleksander Mikołajewicz II, chcąc uśmierzyć i zupełnie przytłumić w samym zarodku ostatnie polskie powstanie i ułagodzić cokolwiek zbuntowanych przeciwko rządom jego Polaków, wydał na początku 1863 roku, w miesiącu Marcu, czy też w pierwszych dniach miesiąca Kwietnia, dosyć obszerny manifest, dotyczący samych tylko Polaków, w którym jak najwyraźniej było ogłoszonem, że cesarz Aleksander Mikołajewicz IIgi, władca Wszechrosyji, odpuszcza i przebacza zupełnie wszelką winę każdemu Polakowi, chociażby ten brał czynny udział w obecnem powstaniu, ale tylko pod tym jednym warunkiem, jeżeli ten upokorzy się, złoży broń i powróci do swojej zagrody. W skutek takiego chytrego i podstępnego manifestu carskiego, wielu nierozsądnych Polaków, a szczególnie zamieszkałych w Lubelskiej guberni, uwierzyło zupełnie tym łudzącym obietnicom cara, a nie zastanowiwszy się dobrze nad swym krokiem, sami dobrowolnie powrócili do swych domów. Rozumie się samo przez się, że Moskale natychmiast ich schwytali, aresztowali i zamknęli we wiezieniu, i właśnie w Janowskiem wiezieniu prawie większa połowa była takich więźniów politycznych, w sumie 86ciu osób, co dobrowolnie oddali się w ręce Moskali.
Po upływie kilku miesięcy, gdy car Aleksander IIgi przekonał się, że zbuntowani Polacy nie chcą korzystać z najmiłościwszego manifestu i nie składają wcale broni, ale owszem zabrali się na seryjo do wypędzenia wszystkich dziegciarzy „Mochów” ze swojego kraju, wtedy oburzony na takie zuchwalstwo Lachów „miateżników”*10 rozkazał władzy wojskowej, aby każdego Polaka, czy to schwytanego na placu boju, czy też wziętego z własnego domu, łapała i sądziła według wojskowego prawa, a po zasądzeniu wysyłała go zaraz do Syberyji, albo do rot aresztanckich do wojska w amurskie lub orenburskie batalijony, albo wreszcie do Rosyji w oddalone gubernie.
Władza wojskowa stosując się ściśle do rozkazów swego najmiłościwszego monarchy, zachowała wszelkie ostrożności przy wysyłaniu więźniów politycznych do Syberyji, do rot aresztanckich lub do Rosyji, szczególnie na samym początku powstania polskiego, by nietylko kazała dobrze naznaczyć każdego więźnia politycznego przez ogolenie mu pół głowy, jak jakiemu waryjatowi, od tylu aż do samego czoła, ale oprócz tego jeszcze zakuwano po w ciężkie kajdany na ręce lub nogi.
Otóż przy takiem zakuwaniu więźniów politycznych w kajdany na nogi odbyła się w Janowskim więzieniu dosyć zabawna scena, o której winien jestem chociaż kilka stów powiedzieć, bo właśnie byłem naocznym jej świadkiem, a rzecz tak się miała.
Przy odprawianiu nas pierwszych dziesięciu więźniów politycznych z Lubelskiej guberni do Syberyji i rot aresztanckich, a mianowicie: Antoniego Wiszniowskiego, asesora powiatu Zamojskiego; Hernika, strażnika tabacznego, obadwaj byli z miasta Biłgoraju; Macieja Rudnickiego, bednarza; Franciszka Sitkowskiego, szewca; Wojciecha Falendysza, garbarza; Franciszka Kwoczyńskiego, młynarza ze wsi Kusze; Jacentego Januchtowskiego, bednarza, i Kutmana (wszyscy wyżej wspomnieni mieszczanie z miasta Krzeszowa, oraz autora niniejszego opowiadania sąd wojenny Janowski, chcąc zrobić wielkie wrażenie na wszystkich więźniach politycznych Polakach, zostających jeszcze pod śledztwem w Janowskiem więzieniu, zawezwał jednego żołnierza (wojskowego kowala) i kazał mu zakuwać publicznie w kajdany wszystkich wyżej wymienionych więźniów na samym środku dziedzińca więziennego, w obecności całej komisyji śledczej, a mianowicie majora Władymirowa, prezesa tej komisyji; kapitana Kuligowa, audytora; porucznika Kamieńskiego (szpiega moskiewskiego), asesora komisyji; praporszczyka*11 Chamina, podporucznika Żyłło (Litwina, szpiega moskiewskiego); nadzorcy więzienia janowskiego, zacnego p. Cywińskiego; podoficera Gawryły (naszego głównego stróża); kilku uzbrojonych żołnierzy i dwóch więziennych strażników Jana Krasa i Mieczkowskiego (wielkiego pijaka).
Janowskie więzienie
Na samym środku dziedzińca około słupa z zawieszoną latarnią, stała gruba, mocna i dosyć szeroka ława, na której prawie co piątek ćwiczono rózgami dobrze wszystkich więźniów cywilnych, skazanych przez p. Przegalińskiego, sędziego janowskiego sądu pokoju, na karę cielesną. Otóż właśnie ta sama ława posłużyła wówczas kowalowi Moskalowi za kowadło. Gdy Moskal kowal zakuł najprzód w kajdany na nogi dwóch mieszczan krzeszowskich, to jest: Franciszka Sitkowskiego i Wojciecha Falendysza, wtedy ci zamiast płakać i smucić się z tego, że zakuto ich w kajdany, zaraz wzięli się obydwaj pod ręce, zanucili sobie dosyć głośno, jakąś wesołą polkę czy też walczyka i puścili się w pląsy, pobrzękując sobie do taktu kajdanami i ten taniec dosyć długo się przedłużał na dziedzińcu.
Następnie przyszła kolej na śp. Macieja Rudnickiego, bednarza z miasta Krzeszowa, liczącego wieku około 46 lat, krępego i średniego wzrostu, który usiadłszy sobie na owej ławie z najwyższą powagą i położywszy na niej obydwie nogi, wyczekiwał niecierpliwie, dopóki Moskal kowal nie zakuje go na nogi w dyby; a kiedy już skończył tę czynność, wtedy Rudnicki wstał z ławki, pobrząkał trochę swojemi ciężkiemi kajdanami, wyjął z kieszeni dziesięć groszy polskich i rzekł do Moskala kowala: „Kuźniec (kowal)! Bóg ci zapłać, żeś mnie zakuł dobrze i mocno w kajdany i nie uderzyłeś mnie ani jednego razu w nogę swym ciężkim i wielkim młotem, oto masz ode mnie dziesięć groszy polskich na gorzałką za twoje trudy, ale pamiętaj zarazem i o tem, że jak Pan Bóg dopomoże Polakom pobić i zwyciężyć moskiewskie wojsko waszego białego cara i wziąść wszystkich Moskali do niewoli, to wtedy my Polacy, da nam Bóg doczekać, nie tak będziemy zakuwać w kajdany waszego brata, jak wy nas teraz zakuwacie, ale trochę, lepiej, bo nabijemy mu kajdany na łeb, na szyję, na ręce i nogi”, i powiedziawszy to słowo, odszedł na stronę. (Maciej Rudnicki umarł w Syberyji w Piotrowskim Zawodzie). Gdy się ta smutna i zabawna zarazem scena odgrywa na środku więziennego dziedzińca, więźniowie polityczni Polacy, zostający jeszcze pod śledztwem i wszyscy zamknięci w kazamatach, stanęli blizko swych okien, które wychodziły na dziedziniec, i przypatrywali się ze łzą w oku i z rozdartem od bólu i żalu sercem, jak nielitościwi Moskale zakuwali w kajdany ośmiu ich kolegów, a nie mogąc patrzeć już dłużej na to moskiewskie barbarzyństwo, jakby wszyscy natchnieni w jednej chwili jednem duchem, zaczęli bić z całej siły w dłonie i wołali na cale gardło ze wszystkich okien: „hurra! hurra! hurra! brawo! brawo! niech żyje najmiłościwszy nasz Car Aleksander Mikołajewicz II! wiwat manifest cesarski, łaski cesarskie: Sybir, Kamczatka, knut, kajdany, kula w łeb, stryczek, szubienica, pałki, nahajka kozacka, szynel sołdacka: oto są łaski carskie dla nas wszystkich Polaków”.
Prezes komisyji śledczej, major Władymirow, usłyszawszy tak wielkie bluźnierstwa na swego cara, wychodzące z ust miateżników Polaków, zostających pod śledztwem, zatrwożył się ogromnie, wyszedł czemprędzej ze wszystkimi obecnymi tej scenie oficerami za bramę na drugi dziedziniec, kazał natychmiast wszystkim żołnierzom, będącym podówczas we więzieniu, stanąć pod bronią, aby na wszelki wypadek byli gotowi do walki z miateżnikami Polakami, i wyczekiwał ostatniego rezultatu tych przeraźliwych krzyków i wrzasków, które słychać było w całem mieście Janowie ordynackiem. Tymczasem nadspodziewanie majora Władymirowa dalsze zakuwanie następnych więźniów odbyło się dosyć cicho, spokojnie, bez żadnej większej demonstracyji, czyli raczej, właściwie powiedzieć, bez kociej muzyki. Gdy zakuto już w kajdany wszystkich wyżej wspomnianych więźniów, prócz mnie, jednego Sybiraka i księdza Maurycego Łyczewskiego, Dominikanina, jako obadwa byliśmy stanu uprzywilejowanego, zaprowadzono nas wszystkich dziesięciu do kazamaty dosyć obszernej i gęsto zakratowanej i trzymano nas przez całą noc pod najsroższym karaułem (warta, straż, dozór), a nazajutrz rano około godziny dziewiątej odprawiono nas wszystkich na furmankę w podróż, w towarzystwie: majora Mroczkiewicza, prezesa sądu wojennego (Polaka, zacnego i godnego człowieka), porucznika Kamieńskiego (Polaka, ale szpiega moskiewskiego); podporucznika Malczewskiego (Polaka, bardzo dobrego człowieka), kilku moskiewskich oficerów; asauły kozackiego, czterystu pieszych żołnierzy i stu konnych dońskich Kozaków aż do Zamojskiej fortecy.
Ponieważ wyżej wspomniałem nazwisko księdza Łyczewskiego, Dominikanina, więc teraz wypada opisać chociaż w krótkości całą jego sprawę, jako mojego spółkolegi z więzienia Janowskiego, z którym przebywałem przez całe dwa miesiące w jednej brudnej i gęsto zakratowanej kazamacie i grywałem z nim w szachy po całych dniach i wieczorach z wielkich nudów, gdyż więźniom politycznym nie wolno było czytać ani gazet, ani tez żadnych książek, a z tej właśnie całej sprawy księdza Łyczewskiego czytelnicy przekonają się dokładnie o sprawiedliwości moskiewskich sądów wojskowych.
Ksiądz Maurycy Łyczewski pochodził z klasztoru OO. Dominikanów, zamieszkałych w Janowie Ordynackiem, Lubelskiej guberni, i aresztowany został przez p. Biedragę, pułkownika archangiełogrodzkiego pułku, wielkiego tyrana, pijaka i do tego jeszcze złodzieja, za kazanie o cierpieniach ludzkich, które wypisał co do słowa z
kupionej przez niego w Warszawie, a wydrukowanej w Krakowie, i wygłosił takowe z seksternu w swoim kościele w pierwszą Niedzielę po rozstrzelaniu przez pułkownika Biedragę w Janowie ordynackiem młodzieńca zaledwie 18 lat liczącego, niejakiego Feliksa Siekluckiego, syna majętnego obywatela z pod miasta Modliborzyce, lubelskiej guberni.
Ponieważ to kazanie o cierpieniach ludzkich bardzo się nie podobało wszystkim Moskalom, a szczególnie pułkownikowi Biedradze, więc za to głównie aresztowano ks. Łyczewskiego, a następnie oddano pod sąd wojenny.
Chociaż ks. Łyczewski udowodnił komisyji śledczej własnoręcznym swym seksternem i drukowaną książką, że nie napisał tego kazania ze swojej głowy, tylko przepisał je żywcem z wydrukowanej książki*12. Jednakże ten namacalny i oczywisty dowód nie usprawiedliwił go wcale, bo hytra moskiewska komisyja znalazła na to inny wybieg i kruczek i przyczepiła się do ks. Łyczewskicgo głównie o te dwa punkta: naprzód, że na tym seksternie nie był podpisany ksiądz Walenty Klimkiewicz, ówczesny przeor klasztoru oo. Dominikanów janowskich, a powtóre, że wspomniana książka, z której było co do słowa wypisane całe kazanie o cierpieniach ludzkich, była wydrukowana za granicą, w Krakowie, a nie w Królestwie polskiem. Ks. Łyczewski odpowiedział na ostatni uczyniony mu zarzut w ten sposób: ,.Jeżeli księgarz mógł publicznie w Warszawie tę książkę sprzedawać w swojej księgarni, dla czegoż ja nie miałem prawa nabyć takową?
Jednakże i to tłómaczenie nic mu nie pomogło, bo komisyja śledcza bez dalszego śledztwa oddala go pod sąd wojenny, a ten od jednego razu zasądził ks. Łyczewskiego za te wielką zbrodnią na jeden rok ciężkiego wiezienia w zamojskiej fortecy. Ponieważ ks. Łyczewski zostawał pod Śledztwem przez całe sześć miesięcy w janowskiem więzieniu, nim ogłoszono mu wyrok, wiec książę Konstanty, ówczesny namiestnik Królestwa Polskiego, przy konfirmacyji naszych wyroków zaliczył mu te sześć miesięcy jako już odcierpiana karę. a na odsiedzenie pozostałych sześciu miesięcy kazał odesłać go do zamojskiej fortecy (kreposti).
Cała ta sprawa ks. Łyczewskiego jest mi bardzo dobrze znana, bo byłem zamknięty z nim razem w jednej kazamacie przez całe dwa miesiące, a po konfirmacyji naszych wyroków przez księcia Konstantego wysłano nas obydwóch jednocześnie z Janowa ordynackiego i jechaliśmy na jednym nawet wózku aż do samej zamojskiej twierdzy, w której ostatni raz widzieliśmy się z sobą i tam na zawsze pożegnali, bo ks. Łyczewskiego zaraz tego samego dnia, w którym przybyliśmy do Zamościa, zamknięto w kazamacie na Szczebrzeskiej bramie, a mnie w kilka dni wysłano do Syberyji po etapach w towarzystwie Antoniego Wiszniowkiego, asesora powiatu Zamojskiego, Macieja Rudnickiego, Franciszka Sitkowskiego, Wojciecha Falendysza, mieszczan z miasta Krzeszowa, którzy zostawili żony i nadto każdy z nich po pięcioro drobnych dzieci, czyli razem po tych trzech mieszczanach zostało piętnaścioro małych dziatek. Jeszcze w Zamościu dołączono do nas Ignacego Staniewskiego, rządcę ze wsi Werbkowice, powiatu hrubieszowskiego, zasądzonego przez sąd wojenny zamojski na osiedlenie w Syberyji, w krasnojarskiej guberni, za to głównie, że powstańcy Polacy kazali mu spalić most na rzece Huczwie, lecz on jako człowiek obarczony liczną rodziną i do tego jeszcze ułomny (garbaty/, obawiając się odpowiedzialności przed rządem, nie wypełnił ich rozkazu, ale to mu nie pomogło, bo chłopi ze wsi Werbkowice zadenuncjowali to Moskalom, którzy schwyciwszy Staniewskiego, jako już mocno o miateż (bunt) podejrzanego człowieka, zesłali go do Syberyji. Pozostałych zaś więźniów politycznych janowskich z liczby dziesięciu, jako to: Hernika, Kwoczyńskiego, Januchtowskiego i Kutmana zatrzymano w zamojskiej twierdzy w rotach aresztanckich i zaraz na drugi dzień po naszem przybyciu do Zamościa zakuto ich w cięższe kajdany, ogolono im pól głowy od tyłu aż do samego czoła. Ubrano ich w szare mundury. jakie zwykle noszą więźniowie należący do rot aresztanckich, dano im łopaty i długie miotły ręki i wypędzono do roboty czyścić i zamiatać rynek z błota i ulice z brudów żydowskich miasta Zamościa.
Pobicie irkuckiego isprawnika w 1865 roku przez więźnia politycznego, Polaka Purzyckiego
Rząd moskiewski obawiając się, aby więźniowie polityczni, Polacy, zasądzeni przez sąd wojenny na osiedlenie lub do ciężkich robót na Syberyji, nie przekupili czasami w drodze żołnierzy konwojujących ich i sami nie uciekli do partyji powstańców Polaków lub za granicę, i pod tym względem zachował wielką ostrożność, bo nietylko rozkazał każdemu więźniowi politycznemu ogolić połowę głowy, zakuć go w ciężkie kajdany na ręce lub nogi, ubrać w aresztancki szynel (armijak) z wyciśniętym klejmem*13 na plecach, ale jeszcze prócz tego polecił srogo wszystkim władzom wojskowym, aby przy samem odprawianiu więźniów politycznych do Syberyji zaraz na miejscu rewidowano jaknajściślej każdego bez żadnego względu na to, czy on był ksiądz, hrabia, obywatel, urzędnik lub oficer, i odbierano od niego: pieniądze, zegarek, porządniejszą i kosztowniejszą odzież, rewendę ksiezką, habit, scyzoryki, a nawet i małą igłę. Niektórzy moskiewscy pułkownicy byli do tego stopnia bezwstydni i bezczelni, ze sami osobiście własnymi rekami plądrowali po kieszeniach więźniów politycznych i odbierali od nich nawet krzyżyki na szyji wiszące, medaliki, obrazki świętych i książki do nabożeństwa, a księzom świeckim i zakonnym odbierali znowu aparaty kościelne, jako to: ornaty, stuły, alby, komże, kielichy z patenami, mszały, brewiarze, rewerendy i habity zakonne.
Proszę zwrócić uwagę na tę jednę okoliczność, że to wszystko, co tu opisuję, działo się w pierwszej połowie 1863 roku, czyli na samem początku ostatniego polskiego powstania, bo później, gdy Moskale poszli górą i przytłumili zupełnie powstanie, wtedy cokolwiek zmiękli w swej dzikiej srogości, bo już nie zakuwali na miejscu w kajdany więźniów politycznych, nie golili im po pół głowy, nie ubierali ich w mundury aresztanckie, nie odprawiali pieszo po etapach do Syberyji, ale odsyłali koleją do samego miasta Niżnego-Nowogrodu, a od tego miasta wieźli ich na furmankach aż do miejsca ich przeznaczenia i pozwalali brać z sobą tyle różnych rzeczy, ile komu się podobało.
Ponieważ wspomniałem wyżej, że Moskale odbierali zakonnikom zakonne ich habity, otóż na dowód tego, co powiedziałem, przytoczę jedną bardzo zabawną scenę, jaka wydarzyła się na Wołyniu w 1863 roku, przy odprawianiu do Syberyji jednego zakonnika Reformata, księdza Anatolego Zienkowicza, którą nam sam opowiadał mieszkając we wsi Tunka.
Gdy władza wojskowa miała już odprawiać rzeczonego księdza Anatolego do Syberyji, wezwała go do sądu wojennego i kazała żołnierzom Moskalom, aby zdarli z niego zakonny habit reformacki, jako pozbawionego już wszelkich praw: stanu, mienia i człowieczeństwa. Żołnierze Moskale spełniając rozkaz swój wyższej władzy, przystąpili w te tropy do księdza Anatolego, rozwiązali naprzód pasek, którym był przepasany, bez żadnej trudności, ale gdy przyszło im rozbierać go z habitu, wszyscy naraz oniemieli, ogłupieli i nie mogli w żaden sposób tego pojąć i zrozumieć, jak on ubrał się w habit. Obracali go na wszystkie strony, przyglądali się starannie, czy gdzie nie ma czasami ukrytych guzików lub haftek, któremi zapina się habit, lecz te wszystkie ich poszukiwania były zupełnie bezskuteczne, a gdy próbowali podnieść kaptur do góry, ten zaczepiał się za całą brodę i nie mogli go w żaden sposób zdjąć z księdza. Wtedy mówili do siebie: „czort znajet, kak etoj monach popał w etuju rassu (czart wie, jak ten zakonnik wlazł w ten habit/; szukaliśmy wszędzie czy nie ma guzików lub haftek, na które zapina się habit, lecz to wszystko na próżno, bo wszyscy widzimy, że ten habit jest zeszyty ze wszystkich stron i nie ma najmniejszego nawet śladu, gdzieby się rozpinał”. Nareszcie Moskale żołnierze, namęczywszy się dobrze około zdjęcia habitu księdza Anatolego, dali mu już pokój i odprawili go w habicie do Syberyji, w którym przyjechał aż do Tunki.
Ksiądz Anatoli śmiejąc się w duchu z ograniczonych żołnierzy, objaśniał ich i tłómaczył im, że on urodził się w takim habicie, że nie może go nigdy zdjąć ze siebie, bo jest zupełnie przyrośnięty do ciała, czyli raczej do jego skóry, i że będzie musiał w nim chodzić do samej śmierci, a głupcy Moskale uwierzyli tej próżnej gadaninie i mówili: „Da, eto wierno, batiuszka” (tak, to jest prawda, ojcze).
W skutek wiec takiego nieludzkiego postępowania Moskali z Polakami rzadko który więzień mógł ukryć swoje pieniądze przed tymi drabami, bo prawie każdego więźnia politycznego rozbierali do naga i szukali pieniędzy nie tylko przy nim samym, ale i w jego bieliźnie i garderobie, czy gdzie może takowych nie zaszył lub nie schował. Tym sposobem każdy więzień polityczny Polak pozbawiony został od jednego razu wszelkich środków pieniężnych, potrzebnych niezbędnie do wygodniejszego życia w całej swej podróży do Syberyji, która ciągnęła się przez cały rok i kilka miesięcy i musiał żyć tylko z jednego żołdu, jaki wspaniałomyślny rząd rosyjski płacił mu jako „kormowyje diengi” (stołowe pieniądze strawne).
Lecz jeszcze nie wielka byłaby bieda i nędza w drodze do Syberyji, gdyby przynajmniej wypłacano codziennie ten skromny i szczupły żołd rządowy więźniom politycznym; tymczasem oficerowie etapni, Moskale, wypłacali nam zwykle za całe trzy dni razem co czwarty dzień, ale wypłacali go nie z góry, tylko z dołu, a to dla tego, że mieli w tem swoje widoki i korzyści, gdyż jeżeli który z więźniów umarł w drodze, na etapie lub półetapie pierwszego drugiego lub trzeciego dnia, to żołd przypadający na niego za resztę dni zabierał sobie etapny oficer do swojej kieszeni.
Źródło: Tygodnik Warta, nr 750, 751 i 752, Poznań, grudzień 1888 r.
*
Dalsza część wspomnień dotyczy pobytu na wygnaniu w miejscowości Tunka. Tunka to wieś na Syberii Wschodniej leżąca pomiędzy Bajkałem a mongolskim jeziorem Kosogoł, około 200 wiorst na południowy zachód od Irkucka i 100 od granicy chińskiej (zob. mapkę). W latach 1866-1875 była największym miejscem karnego osiedlenia księży, uczestników powstania 1863 r. Żyli oni tam w odosobnieniu, pod policyjną kontrolą, ale z pewnym zakresem wolności w obrębie wioski i samej wspólnoty. Mogli pracować, uczyć się, spotykać – prowadzić życie wspólnotowe, religijne, kulturalne, towarzyskie, ale byli pozbawieni praw swojego stanu, dlatego nie wolno im było odprawiać mszy św.; czynili to jednak po kryjomu, msze odprawiali przy zamkniętych okiennicach. Warunki jednakże były takie, że zabieganie przy codziennej egzystencji zajmowało większość czasu. Na utrzymanie każdego z nich car Aleksander II wyznaczał 6 rb. miesięcznie, włączając w to wydatki na wynajęcie mieszkania, opał, światło, wyżywienie. Korespondować z ojczyzną można było tylko raz na 3 miesiące. Listy podlegały surowej cenzurze.
W dziesięcioleciu 1866-1875 przebywało w Tunce ponad 150 duchownych, w tym ok. 100 pochodziło z Królestwa Polskiego (5 z diec. lubelskiej, 7 z sandomierskiej). W Tunce zmarło co najmniej 15 duchownych, w szpitalu w Irkucku 5, a 2 w drodze powrotnej do Europy. Dwóch (być może więcej) kapłanów pozostało dobrowolnie na Syberii, a 6 innych zatrzymano przymusowo w Tunce. Ks. Mateusz Kasprzycki z diec. sandomierskiej zmarł tam po 1880 r., a ks. Jankowski powrócił do swojej diecezji sandomierskiej w 1901 r., osiadł w Klimontowie przy kościele podominikańskim, i tam zmarł w 1911 r.
Duchowni wykazali dużo przedsiębiorczości i potrafili się zjednoczyć w sprawach egzystencji na wygnaniu. Ze wspólnego kapitału, na który złożyły się głównie niewielkie, lecz regularne składki z rządowego 6-kopiejkowego „karmowego”, utworzono spółkę i sklep „Artel”, ponadto założono aptekę, uprawiano wspólnie pola. Sklep stał się nawet konkurencyjny dla miejscowych, przynosił zyski. Jednak po latach spółka się rozpadła wskutek błędów w zarządzaniu.
Ponadto duchowni nauczyli się różnych rzemiosł, stali się krawcami, szewcami, introligatorami, rzeźnikami, rolnikami, wytwórcami cygar i papierosów, rybakami, cukiernikami itp. I tak np. ks. Stanisław Matraś z Krzeszowa nad Sanem został rolnikiem, ks. Rafał Drewnowski i ks. Ludwik Czajewicz – lekarzami, a ks. Aleksander Jankowski z diec. sandomierskiej stał się sklepikarzem. Był nawet jubiler, handlujący swoimi wyrobami we wsi – kanonik warszawski i społecznik ks. Józef Stecki. Wielu uprawiało przydomowe działki warzywne, kwiatowe, a dwóch księży pracowało u miejscowych chłopów jako wyrobnicy.
Księża byli zmuszeni do tego typu działalności, by przeżyć, ale na tym nie poprzestawali. Wielu uczyło się języków, inni zgłębiali teologię i filozofię, historię, przyrodę, etnografię, niektórzy malowali, rzeźbili, pisali wiersze, powieści, albo muzykowali. Ks. Mikołaj Kulaszyński z diec. lubelskiej, później autor pamiętników, tłumaczył dzieło niemieckiego teologa Doellingera Poganizm i judaizm. Jak przystało na „uczonych” – wyniki swoich dociekań przedstawiali na pogadankach i wykładach.
Władze przestrzegały rygorystycznie, by księża nie odprawiali mszy świętej. Dlatego pomysł postawienia kaplicy szybko upadł, ale każdy starał się odprawiać mszę potajemnie. Naczynia liturgiczne wykonywano domowym sposobem: szklanki zastępowały kielichy, pateny wykuwano z metalu, mszały przepisywano ręcznie, samodzielnie szyto ornaty.
Z czasem, po kolejnych amnestiach, duchowni opuszczali Tunkę, ale nie wyludniła się przez to wioska. Na miejsce kapłanów przysyłano kolejne zastępy „niepokornych” Polaków, w tym m.in. Józefa Piłsudskiego.
A Polacy pojawili się na Syberii jako ofiary zsyłek już w XVII wieku. Masowe deportacje zaczęły się w końcu następnego stulecia, kiedy na Syberię skierowano konfederatów barskich i powstańców kościuszkowskich. Za nimi na syberyjską katorgę podążyło tysiące uczestników niepodległościowej konspiracji, powstania listopadowego i styczniowym. W końcu Syberia zapełniła się ogromnymi deportacjami reżimu stalinowskiego, zwłaszcza w 1936 roku i w latach 1940-1941, po zagarnięciu Kresów Wschodnich przez Związek Sowiecki 17 września 1939 roku. Ta gehenna trwała to do połowy XX wieku. Czy wróci?…
Dr Piotr Szubarczyk z IPN Gdańsk liczbę Polaków deportowanych do Rosji szacuje na 3 do 5 milionów, z czego 1 do 2 milionów pozostało tam na zawsze (wśród nich było niewątpliwie co najmniej kilkuset krajan z Ziemi Janowskiej). Chciałoby się zatem powtórzyć za Feliksem Konarskim wersy z „Czerwonych maków”: Ta ziemia do Polski należy, choć Polska daleko jest stąd... Tunka, jak cała Syberia, jest polska i to nie przez to, że zostali tam i żyją do dzisiaj potomkowie Polaków, ale głównie dlatego, że przesiąknięta jest polskim cierpieniem, potem i krwią.
Józef Łukasiewicz
Tunka pod koniec XIX w.
Tunka współcześnie.
______________________________________________________________________________________
1 Zob. Zenon Baranowski, Sztafeta pokoleń Ziemi Janowskiej, Janów Lubelski 2012.1 Zob. Zenon Baranowski, Sztafeta pokoleń Ziemi Janowskiej, Janów Lubelski 2012.
2 Tamże.
3 Tamże.
4 Paweł Kubicki, Bojownicy kapłani za sprawę kościoła i Ojczyzny w latach 1861-1915, t.3, cz.1, Sandomierz1933, s.212.
5 Szlachcice mieli prawo dotrzeć na miejsce zesłania samodzielnie i w dowolny sposób – przypis JŁ.5 Szlachcice mieli prawo dotrzeć na miejsce zesłania samodzielnie i w dowolny sposób – przypis JŁ.
6 Ks. Chyliczkowski Jan urodzony w Warszawie, szlachcic, w 1854 roku wyświęcony, przeniósł się do DiecezjiLubelskiej, od 1858 r. pracuje jako proboszcz w Goraju. W 1861 roku wybrany członkiem tajnej powiatowej radyzamojskiej. Był dobrym kaznodzieją za wygłaszanie podburzających kazań i „niebezpieczną propagandę"skazany w 1862 r. na zamieszkanie pod nadzorem w Wołogdzie, skąd po kilku miesiącach powrócił do Goraja.Mimo bacznej obserwacji ze strony władz rosyjskich, kapłan ten w dalszym ciągu utrzymywał kontakty zorganizacją narodową, Aresztowany ponownie w 1863 r., przetrzymywany był w Janowie. Udowodniono mu szerokie kontakty z powstańcami jak: przyjmowanie przysięgi, dawanie powstańcom schronienia. zaopatrywanie w bieliznę oraz jeżdżenie do lasów do oddziałów. Sąd wojenny skazał go na rozstrzelanie, wyrok śmierci został zmieniony przez namiestnika na wygnanie i osiedlenie na Syberii. W 1885 roku po wielu staraniach rodziny pozwolono mu wrócić do Polski, ale nie do Goraja. Zmarł w Brześciu 3 IV 1902 roku – przypis JŁ.
7 Ks. Matraś Stanisław Leonard urodzony w 1836 roku w Biłgoraju, szlachcic, wyświęcony w 1860 r. pracował jako wikary w Krzeszowie nad Sanem. Zaangażowany w ruch powstańczy od samego początku, jako członek organizacji wszechstronnie współpracował z powstańcami. W obawie przed aresztowaniem próbował zbiec do Galicji, ale tuż przed samą granicą został schwytany przez chłopów wsi Kulno, przekazany władzom i osadzony w więzieniu w Janowie Ordynackim (teraz: Lubelskim). Oskarżono go, że „jawnie współdziałał z projektującymi powstanie”, że odbierał przysięgę od różnych osób w swojej parafii i od powstańców Nahajskiego. Chłop z Krzeszowic doniósł, że w domu księdza znajduje się skład broni, co zostało udowodnione podczas rewizji. Został pozbawiony wszelkich praw i skazany na osiedlenie na Syberii. Na miejsce skazania wyruszył 11 V 1863 r., a do Irkucka dotarł 19 IV 1864 roku. Większość trudnej drogi przebył pieszo lub na furmankach. Na zesłaniu był bardzo aktywny, pomagał innym powstańcom, duszpasterzował i wspomagał unitów, za co ponownie naraził się Rosjanom. Po długotrwałych usilnych staraniach o zwolnienie i po utracie zdrowia wraca na krótko do Biłgoraja i następnie wyjeżdża do Galicji – przypis JŁ.
8 Ks. Maurycy Łyczewski ur. w 1836 r., zm. w 1908 r. – dominikanin z janowskiego klasztoru. Po odbyciu carskiej„kary” w zamojskiej Twierdzy pracował m.in. w klasztorze św. Jacka w Klimontowie (pow. sandomierski) i w Wojciechowicach (pow. opatowski), gdzie w latach 1893 – 1903 był proboszczem. Od 1903 r. pełnił funkcję proboszcza w kościele parafialnym w Oleksowie (pow. kozienicki), gdzie w 1908 r. zasłabł nagle podczas odprawiania mszy św. i zmarł cztery dni później. Miał 72 lata – przypis JŁ.
9 Ojciec Wacław Nowakowski urodził się w 1829 roku w Kuryłówce, w województwie czernichowskim. Do szkół uczęszczał w Krzemieńcu. Studiował w Kijowie. Do zakonu kapucynów po raz pierwszy wstąpił w 1860 roku w Lubartowie, przyjmując imię zakonne Wacław (na chrzcie otrzymał imiona: Edward Zygmunt). Po nowicjacie, w styczniu 1862 roku złożył śluby zakonne. Dla odbycia studiów teologicznych przeniesiono go najpierw do Lublina,a po kilku miesiącach – do Warszawy. Z chwilą wybuchu powstania znalazł się w szeregach powstańczych (m.in.w oddziale Mariana Langiewicza). Po pewnym czasie powrócił do Lublina, do tamtejszego klasztoru oo.kapucynów. W czasie rewizji w jego celi klasztornej Rosjanie znaleźli papiery wskazujące na powiązania zakonnika z ruchem patriotycznym, za co został w 1864 roku skazany na karę śmierci. Wskutek interwencji o.Prokopa Leszczyńskiego oraz hr. Andrzejowej Zamoyskiej i hr. Adamowej Potockiej zmieniono mu karę śmierci na 10-letnie zesłanie do Irkucka. Na Syberię został także wywieziony jego brat Karol Nowakowski, artysta malarz.W czasie spotkania na jednym z etapów o. Wacław zdołał przekupić strażników i zamienił się papierami z chorymi słabego zdrowia bratem. W ten sposób – jako Karol Waryński (pod takim bowiem pseudonimem występował w powstaniu brat!) – poszedł na katorgę w Usolu, a brata wyprawiono do Tunki. Wolność odzyskał o. Wacław po jedenastu latach, w 1875 roku. W ciągu dwóch lat podróżował po Europie. Był w Rzymie, gdzie przyjęty został na audiencji przez papieża Piusa IX, któremu przedstawił los polskich księży na Syberii. W 1877 roku wstąpił ponownie do nowicjatu kapucynów (w Sędziszowie; kontynuowany w Krakowie). Święcenia kapłańskie otrzymał w 1880 r. W klasztorze krakowskim został kaznodzieją; zajął się także pisaniem i wydawaniem książek. Pracował tu ponad 22 lata. Przez kilkadziesiąt lat przyjaźnił się z o. Rafałem Kalinowskim. Zmarł w 1903 roku. Ojciec Wacław Nowakowski już za życia doczekał się swoistej legendy. Od pierwszego wstąpienia do nowicjatu w 1860roku ćwiczył się w pokorze i umartwianiu. Nigdy nie jadał mięsa, ryb i jaj. Sypiał na twardej pryczy. Po powrocie z syberyjskiego zesłania za poduszkę służyła mu zwinięta w kłębek aresztancka siermięga – przypis JŁ.
10 Buntowników – przypis JŁ.10 Buntowników – przypis JŁ.
11 Chorąży rezerwy – przypis JŁ.
12 W owym czasie nie wolno było księżom łacińskim prawić Kazań z pamięci, tylko każdy ksiądz musiał sobie12 W owym czasie nie wolno było księżom łacińskim prawić Kazań z pamięci, tylko każdy ksiądz musiał sobie przepisać całe kazanie z drukowanej książki, zaopatrzonej rządową cenzurą, i czytać je w kościele ze zeszytu, na którym powinien być podpis ks. proboszcza lub przełożonego klasztoru, stosownie do tego, kto głosił kazanie w kościele, czy ks. wikary, czy też którykolwiek z młodszych lub starszych zakonników.
13 Znak – przypis JŁ.