Fragment książki „Zatracone ścieżki, zagubione ślady…” KiW, W-wa 1967
Gdy wspominam Janów Lubelski z lat międzywojennych, gdzieś na marginesie mojej świadomości wyłania się pytanie: sen to czy jawa? Nie, nie ma wątpliwości. Miasteczko jest na mapie. Pociągi kursują regularnie, wprawdzie nie do Janowa, ale do Szastarki; stąd jeszcze dwadzieścia kilometrów do Janowa. Przede mną jest dziewięć godzin drogi koleją; gdy wyjadę rano około ósmej, na podwieczorek znajdę się już na miejscu; będziemy siedzieli przy masywnym dębowym stole, matka przyrządzi doskonałą herbatę; potoczy się rozmowa o nowinach janowskich. Wszystko tu dla nas nowe; ojciec otrzymał właśnie stanowisko sędziego grodzkiego – nowe miejsce, nowi ludzie, nowy zawód – jest o czym mówić, jest o co pytać.
Tak maluje mi się w wyobraźni wieczorne spotkanie.
Tymczasem pociąg wyruszył w kierunku na Tarnobrzeg i Rozwadów. Sennie terkoczą koła, okolica coraz bardziej pustoszeje. Gdy mijamy najbliższe stacje, pasażerowie wysiadają; po dwu godzinach jazdy już w całym wagonie pozostaje ledwie parę osób. Za oknami słonecznie; dokoła cisza i spokój; mało osiedli, pustka, pola i pola, z rzadka trafi się jakiś lasek sosnowy na piaszczystym wzgórzu. Ale zdarzają się i sprawy nieoczekiwane. Oto mijamy samotne gospodarstwo: prosta, strzechą kryta chałupa, ale obok niej wieżyczka domowej roboty; na jej szczycie drewniane koło obraca się na wietrze, mały pomysłowy wiatrak służący do czegoś w gospodarstwie, może obraca mechanicznie jakiś sprzęt gospodarski, może służy do wytwarzania prądu i ładowania akumulatora. Pociąg wlecze się jednostajnie.
Pod lasem nie opodal toru dwie krzepkie dziewczyny leżą wygrzewając się do słońca; gdy wagony nadbiegają, jedna z nich podnosi w górę obie nogi. Nie ma na sobie żadnej bielizny pod spódnicą. To tylko taki bezinteresowny i prowokacyjny gest pozbawionej wstydu samicy. Jest poza wszelką kontrolą opinii, może się pokazać taka, jaka jest – zwierzątko, któremu natura powierzyła rozród. Jeszcze kilkanaście kilometrów i oto mijamy zasobny dwór, położony w ogrodzie, a za nim nieco dalej stary zameczek, pewnie jakiś szesnastowieczny, dotąd dobrze utrzymany, choć nie zamieszkały. Pełni już tylko rolę pokazową, jak stara zbroja lub tarcza herbowa. To Rzemień, siedziba rodziny Sz.
Mijamy Tarnobrzeg. Niedługo będzie Rozwadów, gdzie trzeba się przesiąść na linię prowadzącą przez Szastarkę w kierunku Lublina. W Rozwadowie czeka nas półgodzinna przerwa; jest więc czas wysiąść i zjeść coś w rodzaju obiadu.
Pewnego razu, jadąc tak, znalazłem się sam jeden w wagonie. Zamyślony patrzę w okno, w te nasłonecznione pola – aż w pewnej chwili słyszę jakiś chrobot, jakieś szuranie, jak gdyby szczur szmerał w którymś z dalszych przedziałów. Początkowo nie interesuję się tym, ale chrobot gdzieś pod ławką nie ustaje i wyraźnie zbliża się do mnie. Wstaję, zaglądam do sąsiedniego przedziału i widzę, jak od strony wejścia przeciska się ku mnie człowiek. Gdy spostrzegł, że go wykryłem, zaczął mozolnie wydobywać się spod ławki. Przyglądam mu się – to rosły, młody chłop w płóciennym ubraniu, jakie noszą więźniowie.
Jestem sam, szybko szukam jakiejś decyzji, co robić, gdy podejdzie do mnie z nożem. Przypadek wybawia mnie z kłopotu. Oto pociąg zaczyna zwalniać i za oknem wyrastają pierwsze budynki stacyjne. Podbiegam do otwartego okna. Jednocześnie widzę, jak ktoś ze służby ruchu szykuje się, by wskoczyć na stopień wagonu.
Mój towarzysz teraz załamuje się. Opuściła go odwaga i ogarnia strach. Pokornieje i zaczyna mnie błagać, bym go nie wydawał. – Z więzienia? – pytam. – Tak. – Uciekłeś? – Tak. – Wyciągam z kieszeni dziesięciozłotówkę i daję mu. – Idź! – I wyprowadzam go do wyjścia. Biegnie przez mostek w kierunku następnego wagonu i znika mi sprzed oczu. Na peronie go nie ma. Musiał się skryć lub wyskoczyć po przeciwnej stronie.
Rozwadów. Zapomniana od Boga i ludzi mieścina, zamieszkała przeważnie przez biedotę żydowską i drobnych mieszczan. Jakiś tam tartak podobno pracuje, zresztą brud, nędza, marazm.
Jeszcze dwie godziny i oto jestem na stacji Szastarka. Parę osób wysiada i ja wśród nich. Czysto, ładnie zagospodarowana stacja. Kwietniki, gazony, peron dobrze utrzymany. Na parterze stacji schludna jadalnia z oszklonym bufetem.
Restaurację dzierżawi inteligentna i uprzejma rodzina. On i ona; są podobno z Poznańskiego. Bufet dobrze zaopatrzony, jedzenie zawsze świeże i smaczne.
Zatrzymuję się tu z pół godziny, nim zapełni się duży żydowski wóz, okryty brezentem, który zawiezie mnie te dwadzieścia kilometrów do Janowa. Przyjemna to droga. Para koni ciągnie dobrze i miarowo, truchtem. Jest czas rozglądać się po okolicy: to przyjemniejsze niż autobus.
Siedzę więc w jadalni, popijam herbatę i rozmawiam z dzierżawcą.
Po drugiej stronie toru widzę jakieś regularne wzniesienia, obłożone płatami trawy. Tego tu dawniej nie było. Pytam się dzierżawcy. To jakieś wojskowe składy, podobno amunicji, niedawno postawione.
Minęło jeszcze parę lat i dowiaduję się, że moi sympatyczni znajomi ze stacji byli zakamuflowanymi agentami niemieckiego wywiadu. Zostali zdemaskowani we właściwym czasie i wszelki ślad po nich zaginął.
Rok 1938 i 1939 wielu takich ujawnił na terenie Lubelszczyzny. Tu bufetowy, tam znowu nadleśniczy, a tam jeszcze szpicel w sutannie kleryka. Najazd hitlerowski był widać starannie przygotowywany. Wśród kolonistów niemieckich, których wsie były rozsiane po naszym kraju (otaczały pierścieniem twierdze Dęblin i Modlin) agenci Hitlera budzili za pośrednictwem pastorów dawno uśpione wrogie uczucia nacjonalistyczne. Na rok lub dwa przed wojną urządzono na terenie Lubelszczyzny jakieś rajdy „międzynarodowe”. Wśród dawno spolonizowanych nauczycieli i urzędników budzono uśpione poczucia niemieckości i „germańskiej misji”. Podczas okupacji sam miałem do czynienia z taką rozwścieczoną „pragermańską” Niemką; przed wojną była Polką, skromną nauczycielką szkoły podstawowej w Podgórzu. Teraz z ramienia władz niemieckich zajmowała się kwaterunkiem.
Kiedy po powrocie z Sachsenhausen znalazłem się bez grosza, postanowiłem otworzyć sklepik z materiałami piśmiennymi. Trzeba było wystarać się u władz niemieckich o zezwolenie. W Izbie Handlowej zetknąłem się z pewnym urzędnikiem niemieckim; udawał, że nie rozumie po polsku, ale ubocznie dowiedziałem się, że przez dwadzieścia kilka lat robił szczerego Polaka, mieszkał w Warszawie, a ostatnio pracował nawet jako urzędnik w Polskim Ministerstwie Obrony Narodowej. Wywiad niemiecki wcześnie więc pracował w naszym kraju, torując drogę najazdowi.
Powstrzymajmy się jednak od tych dygresji, wyprzedzających czas, o którym mówię, czas pamięci ludzkiej, i wróćmy do czasu kalendarzy i zegarów.
Jedziemy więc furgonem i jesteśmy gdzieś w połowie drogi do Janowa. Dookoła pola i pola, rzadko trafiają się osiedla. Był czas, że droga ta nie była najbezpieczniejsza; zdarzyło się parokrotnie, że w pobliskim lasku lub pod mostkiem czekała gromada dziarskich chłopaczków, urządzających napady rabunkowe i nie cofających się nawet przed morderstwem. Śledztwo wykazywało, że banda nie składała się ani z zawodowych rabusiów, ani z jakichś nędzarzy; przeciwnie, rozbojem trudnili się rozwydrzeni synkowie najbogatszych chłopów, aby mieć na karty i wódkę.
Ale oto zbliżamy się do maleńkiej mieściny Modliborzyce. Jest tam może do tysiąca mieszkańców, kilkadziesiąt murowanych domków, mały rynek, trochę sklepików i górujący nad tym wszystkim okazały kościół w wieńcu starych lip. Miasteczko jest ciche i senne. Mieszkańcy jego są tylko półmieszczanami; każdy ma swoje parohektarowe gospodarstwo na krańcu miasteczka. Wszystkie potrzeby zaspokajają w granicach swego gospodarstwa; nie potrzebują wielu sklepów, wystarcza im sklepik z naftą, masarnia, jakiś skład odzieży; toteż handel i przemysł nie rozwijają się. Historia toczy się gdzieś daleko. Wyobrażam sobie, że tak samo musiały wyglądać Modliborzyce w XVII i XVI wieku.
Targ w Modliborzycach – okres międzywojenny
Zawsze zastanawiała mnie nazwa tego miasteczka. Na mapach i drogowskazach czytałem: Modliborzyce. A więc podobne pochodzenie jak np. Raciborzyce, Paczułtowice; u źródła tych nazw leżałyby imioniska Racibor, Paczułt.
Nie przekonywała mnie ta wersja. Bardziej prawdopodobna wydawała mi się inna: bożek, bożyce. A więc Modliborzyce to jakby reminiscencja miejsca, gdzie stały niegdyś drewniane postacie bożków, do których schodzono się i składano ofiary i modły. Może miejsce to było okolone częstokołem i wielkie lipy rosły jak dziś na małym wzniesieniu, gdzie stoi kościół? Przeminął tamten czas, ale nazwa utrwaliła coś, co już dziś jest tylko marą kolektywnej pamięci, jaką jest język.
Jeszcze godzina i jesteśmy już blisko Janowa. Niedługo zobaczymy dachy przedmiejskich domostw. Piękna droga, wysadzana po jednej stronie wielkimi lipami. Pośród tych lip – kapliczka z nieotynkowanej cegły.[2] W jej bielonym wnętrzu stoi na podmurowaniu świątek dużych wymiarów. O tej kapliczce słyszałem legendę, że kryje się pod nią zakopany skarb. Jeden z właścicieli pola, na którego skraju stała kapliczka, przekopał ziemię na parę łokci, obnażył fundamenty – ale nic nie znalazł. Zasypał jamę z powrotem, przeprosił świątka i wszystko zostało po dawnemu.
Kiedyś, gdy byłem w Reducie – w rozmowie z Jaraczem i Osterwą opowiedziałem przygody kapliczki spod Janowa. Na to Jaracz: „Za prędko przerwał. Gdyby był kopał dalej, znalazłby skarb na pewno”. Może.
Jeszcze trochę dalej i jesteśmy nad rzeczką. Rzeźnia – wszystkie ścieki spływają do rzeczki. Cuchnie tu wszystko z daleka. I wreszcie jesteśmy na uliczce w otoczeniu przedmiejskich domostw. Wjeżdżamy na główną ulicę, która przecina wzdłuż cały Janów, by potem zagubić się w ogromnych obszarach leśnych Zamojszczyzny.
Janów zbudowano około 1640 roku, na polecenie jednego z Zamoyskich. Wzniesiono wtedy kościół i posadzono jesiony dokoła kapliczki, spod której sączyło się maleńkie źródełko. Źródełko zaawansowało z czasem do miejsca świętego, a woda jego miała leczyć nie tylko duszę, ale i ciało. Tu odbywały się odpusty, po których młodzież wracająca do okolicznych wsi z butelkami świętej wody, załatwiała swoje urazy i rozbijała butelki o głowy sąsiadów.
A jesiony rosły i rosły. Minęło prawie trzysta lat. Drzewa posadzone w półkole, zdrowe i piękne, otoczyły wieńcem święte źródełko. Aż do dnia, kiedy w ciągu jednej doby padły pod ciosami siekiery na zlecenie któregoś proboszcza. Doszedł on do przekonania, że liście z jesionów zaśmiecają święte źródełko.
Wyciąć więc osiem czy dziewięć olbrzymich jesionów, pamiętających czasy założyciela, a tak pięknych?! To one nadawały cały urok temu miejscu. Została golizna wśród mokrych łąk i tylko murszejące pnie przypominały o minionej radości i pięknie, jakie potrafi tworzyć przyroda, a niszczyć bezmyślny człowiek.
Zamoyski, budując Janów, zasiedlił go częściowo ludnością pochodzenia tatarskiego. Zostały po niej relikty różnego rodzaju. Przede wszystkim budownictwo. Jednostką architektoniczną był nie dom, lecz okolę, otoczone wysoką palisadą. Dom stawiano od ulicy, ale front jego był ślepy, pozbawiony okien i drzwi. Wchodziło się od ulicy przez nieduże wrota; z podwórza były drzwi do domu i szereg małych okienek. Dalej w głębi zabudowania gospodarcze. Okolę stanowiło więc rodzaj fortyfikacji.
Drugim reliktem byli zasiedziali mieszkańcy o nazwiskach tatarskich. Pamiętam jednego z nich – był to stolarz Hałabis, człowiek zdolny i bystry. Gdy ojciec mój meblował się, zamówienia na szafy, komody i tym podobne sprzęty domowe wykonywał mu właśnie Hałabis. Jego robota była zawsze bez zarzutu, inteligentnie zaplanowana i wspaniale wykonana. Z przyjemnością odwiedzałem tego majstra.
Lecz raz doznałem pewnego rodzaju szoku. Opuszczając pracownię Hałabisa, zastałem siedzącą na kamiennych stopniach wejścia młodą dziewczynę. Była delikatna i smukła, prześlicznej urody i miała w sobie coś z Wenus Botticellego.
Siedziała na kamiennym stopniu, okryta chustką, i patrzyła nieruchomo przed siebie, gdzieś w nieokreśloną dal. Uderzający w tym spojrzeniu był beznadziejny smutek i jakiś wyraz lęku.
Czy widzieliście kiedyś ten wyraz lęku u katowanego za młodu psa, psa chorego na nerwicę lękową? Spotkałem pewnego razu pięknego rasowego wyżła; leżał skulony u podnóża lady, gdzie jego właściciele umawiali się o coś tam z rymarzem. Pies był tak dorodny, miał oczy tak wiele zdające się rozumieć, w aureoli jakiegoś ciemnego, wilgotnego blasku, że nie mogłem się powstrzymać od wyciągnięcia ku niemu ręki i powiedzenia przyciszonym głosem kilku ciepłych słów. Pies jednak cofnął się i zaczął drżeć całym ciałem. Nachylił swój piękny łeb, jakby spodziewał się ode mnie ciosu, i wciąż drżał konwulsyjnie. Musiał być za młodu w rękach złego, okrutnego człowieka, który go bił bez sensu i potrzeby. Pies nie mógł pojąć logiki tego emocjonalnego postępowania człowieka-sadysty. Jedynym odruchem, który w tych warunkach mógł powstać u psa, był odruch lęku, odruch, który przeszedł w końcu w nerwicę lękową. Mimo że obecni właściciele traktowali psa sprawiedliwie i łagodnie, nerwica lękowa pozostała – i zapewne na długo.
Gdy patrzyłem na beznadziejnie wylęknioną twarz młodej dziewczyny, przypomniało mi się to spojrzenie i lęk psa.
Kim była? Na co czekała? Robiła wrażenie istoty tyranizowanej, wielokrotnie bitej i w końcu wypędzonej. Czyjego okrucieństwa i sadyzmu była ofiarą? Nic nie wiem i nie chciałem się dowiadywać. Byłem tam po raz ostatni.
Była, jak wspomniałem, urzekająco piękna i smukła – wyobrażam sobie, że nikt nie mógł przejść obok niej obojętnie. A jest to dla kobiety groźna pułapka. To łamie charakter; pozostaje już tylko płeć – Eros wszechmocny, każący o wszystkim zapomnieć. Może był w tym jakiś relikt epoki wspólnoty kobiet, kiedy ulegały one gdziekolwiek, w domu czy w polu, najbardziej natarczywemu mężczyźnie? Kiedy „wierność” nie istniała jeszcze ani w ustroju, ani w obyczajach, ani w nazwie, ani w pojęciach? Może więc i ta dziewczyna o archaicznej psychice, do której przywróciła ją niezwykła uroda, była bita jak ów pies i tak samo chora na nerwicę lękową? Któż z nas wie, kim jest naprawdę i jakie odległe epoki w nim się krzyżują?
Cofnijmy się raz jeszcze w czasie.
Oto wysiadam na rynku. Ojciec oczekuje mnie na przystanku. Idziemy, przecinając rynek, w stronę ulicy Polnej, gdzie jest nasz dom. Niedalekośmy uszli, gdy oto podbiega do nas niski, krępy, rudowłosy Żyd i witając, całuje ojca w rękę. Zamieniliśmy z nim kilka słów i wędrujemy dalej. Wiem tyle, że to był tutejszy rzeźnik – ale skąd ten powitalny pocałunek? I otóż słyszę zadziwiające wyjaśnienie. Tutejsi Żydzi nie są ściśle powiązani z swym zawodem – podejmują się, stosownie do okazji, najrozmaitszych „usług dla ludności”.
Krawiec ma kilka koni i wozi pasażerów do stacji. Tapicer prowadzi sklepik tytoniowy. A nasz rudy rzeźnik przez pewien czas zajmował się przewozem towarów do Szastarki i Kraśnika; Kiedyś, jadąc tak szosą przez puste okolice, napadł na samotną furmankę i ograbił jej właściciela. Gdy się wydało, zaradny i pomysłowy rzeźnik oddany został pod sąd. Ojciec wydał wyrok skazujący brodacza na pół roku więzienia. Pytam więc, za co on taki wdzięczny? – bo spodziewał się o wiele surowszego wyroku i czuł się uszczęśliwiony, że dostał tylko sześć miesięcy! Bardzo podobał mi się ten sympatyczny i pełen fantazji rzeźnik.
Życie w tym miasteczku zdawało się w ogóle zaprzeczać wszystkim pojęciom, nawykom ł konwencjom.
Pewnego razu wyszedłem w pole, niedaleko od ostatnich domostw. Był tam duży drewniany barak, gdzie mieszkał i prowadził skład desek starszy już Żyd. Miał ogród i trochę pola. Ogród był zarosły trawą, drzewa zdziczałe i zaniedbane; pole jednak było porządnie uprawione.
Zbliżam się do baraku i spostrzegam starego właściciela składu desek, jak orze własnoręcznie zagon. Święty Sokratesie! Nie wierzyłem swoim oczom: Żyd trzyma oburącz pług i pokrzykuje na chudą, kapryśną szkapinę. Pierwszy to i chyba ostatni raz w życiu widziałem w naszym kraju orzącego Żyda. Brawo, miły sąsiedzie! Nie tylko w Izraelu trzeba umieć się zdobyć na oranie!
Albo inne obrazy, które utrwaliły mi się w pamięci. Umyślnie mówię „obrazy” — nie było tam żadnych zdarzeń, same obrazy.
W dniu targowym wyszedłem kiedyś na rynek. Wśród straganów, beczek i koszyków stoją trzej Żydzi i prowadzą ze sobą ożywioną dyskusję, nie widząc nawet, że konisko ze stojącego obok wozu próbuje im założyć łeb na ramię. Byli to typowi aszkenazyjscy Żydzi o niebieskich oczach i ryżych brodach; wszyscy trzej masywni, rozrośnięci, brzuchaci. Syn mój, który miał duży dar obserwacyjny i wędrował koło mnie z leicą, robi zdjęcie. Oto i trzej zacietrzewieni brodacze padli ofiarą tego polowania. Pod fotografią później dopisał: „Trzej znani sportowcy z Janowa”. Oczywiście o wszystko inne można było ich posądzać, tylko nie o uprawianie sportu.
Inny obraz. Do naszego domu przychodził od czasu do czasu krawiec na przymiarki i reperacje. Drobny, chudy, ruchliwy. Siedzi, wymachuje igłą i opowiada przy tym najświeższe wiadomości z miasteczka, przetykając je wspaniałymi szmoncesami, sypiąc najrozmaitsze sentencje; zupełnie jak z Szolema Alejchema. Pamiętacie tę jego uroczą opowieść o zaczarowanym krawcu!
Kiedy indziej, za miastem, na pustej piaszczystej drodze, na tle usychających drzewek, przypominających oliwki, wśród wichury i pyłu wędruje samotny człowiek, wychudły jak trzcina. W ręku trzyma kij, posoch długi i zakrzywiony. Przez ramię ma zawieszony worek. Wędruje tak pod wiatr, który targa mu brodę – wędruje samotnie pustą drogą, prowadzącą do pobliskich terenów leśnych i bezludnych. Najbliższe osiedle jest o jakieś kilkanaście kilometrów stąd.
Dokąd tak wędruje od dwu tysięcy lat ten Żyd – Wieczny Tułacz?
Zabudowa żydowska
Osobny rozdział powinien bym poświęcić innemu z moich dobrych przyjaciół z Janowa. Zapoznałem się z nim, gdy przyszedł kiedyś do nas wziąć miarę na otomankę, którą miał obić nową materią. Był tapicerem. Kto wie zresztą, co umiał jeszcze; w kilka lat później prowadził sklepik z wyrobami tytoniowymi. Nazywał się Izrael Kron.
Był zrównoważony, poważny, bardzo rzetelny. Prowadziłem z nim długie rozmowy na tematy biblijne i filozoficzne. Miał w tych kwestiach sąd bystry i umysł otwarty, nie pozbawiony pewnego sceptycyzmu. Były to godziny dla mnie niezapomniane. Kron był intelektualistą o szerokim horyzoncie umysłowym i zmyśle obserwacyjnym – łączył trzeźwą realistyczną obserwację z giętką i polotną wyobraźnią. Jeśli dodam, że przez cały czas okazywał się prawym i życzliwym człowiekiem, nic dziwnego, że pozostawił w mej pamięci ślad swego wielkiego uroku. Kiedyś zaprosił mnie do siebie na piątkowy wieczór. Poznałem tam jego żonę, niezwykle sympatyczną, małomówną i pełną godności kobietę. Wieczerza była doskonała, rozmowa przeciągnęła się długo. Dotąd mam w pamięci niezatarty obraz tego wieczoru.
Po wybuchu wojny Kron niedługo przebywał w Janowie; ukrywał się po różnych małych mieścinach. Ostatnią kartkę otrzymałem od niego z zagubionego w lasach Zaklikowa. Wreszcie ślad po nim się zatarł. Zapewne zginął w jakimś Majdanku.
Poordynackie budynki koło parku
W latach tysiąc osiemset dwudziestych ordynacja Zamoyskich pobudowała wzdłuż głównej ulicy Janowa kilkadziesiąt domów. Wszystkie były podobnego typu, różniły się tylko wielkością; solidnie murowane, o wysokich dachach, krytych poczerniałą dachówką. Parter obejmował cztery lub sześć obszernych pokoi. Na górce, jeśli nie było piętra, wbudowano pojedyncze, bardzo obszerne pokoje. Śliczne piece z kolorowych kafli, przeważnie żółtych, o jasnych dyskretnych odcieniach. W większych, piętrowych domostwach mieściły się powiatowe urzędy, w mniejszych mieszkali lokatorzy.
Wszystkie domy były znakomicie zaplanowane, miały w sobie coś z mądrości i piękna starych kolbuszowskich mebli. Łączyły w sobie starannie przemyślaną użyteczność funkcjonalną z harmonią estetyczną. Główniejsze ulice były wysadzane strzyżonymi akacjami. Od tyłu każdy dom miał długi ogród, sięgający aż do pobliskich łąk. Janów był chyba jednym z najpiękniej zabudowanych miast.
Najazd niemiecki zburzył wiele z tych zabytkowych domów. Lotnictwo bezmyślnie bombardowało to spokojne, zaciszne, odległe od centrów, zagubione w lasach miasteczko.
Nie wiadomo dlaczego, ale tak już jest, że z obszaru pamięci, gdy próbujemy sobie coś uświadomić, nie wypływają rzeczy i zdarzenia ważne, lecz nic nie znaczące, najbłahsze fragmenty. Tak jest zwłaszcza, gdy chodzi o wspomnienia pierwszych lat życia; ale i obrazy lat późniejszych mają podobną logikę; rzeczy „ważne” musimy sobie dopiero rekonstruować, podczas gdy nic nie znaczące pozornie fragmenty narzucają nam się z siłą i wyrazistością, z barwą i światłem jakiejś nadrzeczywistości. Ot np. widzimy u węgła domu krzak porzeczki; właśnie przeszedł ulewny deszcz, krople zwisają jeszcze na liściach, ale słońce już zabłysło mocnym, rażącym blaskiem; odbija się w każdej kropli, każda kropla świeci, jakby była sama dla siebie jakimś odrębnym olśniewającym słońcem. Nic się nie dzieje, wszystko trwa w bezruchu, wszystko istnieje tylko w tym zastygłym kształcie bezczasowej radości, jaką przeżywamy wpatrzeni w te deszczowe krople.
Logika pamięci rządzi się innymi prawami niż nasza logika dnia powszedniego, logika rozumowania i działania.
Gdy powracam pamięcią do obrazu Janowa z tamtych lat, z jej obszaru, z dna pamięci, wypływają jak liście rzeczy błahe, rzeczy nic nie znaczące, rzeczy nieważne. Nieważne w perspektywie logiki, logiki pragmatycznej; ale jest kraj, gdzie mają one swoje znaczenie, kraj ze snu albo z czarodziejskiej baśni. Idę główną ulicą, mijam małe ciemne wnętrza sklepików, zamglone szyby mizernych okienek. Nad tymi groteskowymi sklepikami chwieją się ciemne szyldy blaszane, trzęsą się i trzepocą na wietrze; na jednym unosi się w nieokreślonej przestrzeni brązowo-czarny samowar. Dalej jest zapewne rymarz lub siodlarz, o czym informuje szyld z niesamowitym chomątem. Nieco dalej mijamy chyba sklepik z pieczywem, skoro nad nim chwieje się wspaniały blaszany rogal, w następnej sieni odczytujemy napis jakby z Brunona Schulza: „Fryzyerka. Wejście przez Krawca”. I tak dalej wciąż dalej tą uliczką ze snu, malowaną jakby w guście Henri Rousseau, a może Picassa, a może nawet samego Ociepki! Prawda, jakie to rzeczy nieważne? Ale jakie urocze.
Upłynęło jakieś ćwierć wieku od mego ostatniego pobytu w Janowie Lubelskim. Niewesoły był to pobyt. W końcu sierpnia 1939 roku na wieść o zbliżającej się wojnie wyjechałem do Janowa; już przejeżdżając przez Tarnów spostrzegłem pierwszy ślad zbliżającej się burzy. Oto jakiś agent niemiecki zostawił w przechowalni na stacji walizkę z bombą zegarową. Bomba wybuchła w nocy, niszcząc lewe skrzydło budynku.
Dojechałem do Szastarki, stąd autobusem do Janowa. Był to jeden z najbardziej gorących i suchych miesięcy od lat. Radio podaje złowrogie komunikaty pułkownika Umiastowskiego: „… nr… nadchodzi…” Wśród ludności nastrój odrętwienia i przygnębienia, graniczący ze zbiorową psychozą. Najdziwaczniejsze pogłoski znajdują posłuch (np. Niemcy zrzucają czekoladki, które wybuchają). Tu gromada ludzi z drągami rozbiera jakiś dom; Żydzi gromadzą się z walizkami w bóżnicy.
Rok 1940 – ul. Bialska
Wszyscy nerwowo czytają dzienniki, słuchają opowieści o szpiegach niemieckich, o tym, jak to znany tu od dawna leśniczy okazał się zdrajcą na usługach wroga i tym podobnych, nie dających się sprawdzić ale prawdopodobnych zdarzeniach i ludziach. Gorycz i niepokój. Wojna rozpoczęła się 1 września już oficjalnym wypowiedzeniem. Nie były wesołe duże plakaty, w których prezydent Mościcki polecał bogobojnie naród polski opiece boskiej.
Drugi dzień września – imieniny matki, która właśnie dobiega siedemdziesiątki. Kwiaty kwitną na rabatach, morela pod oknem obrodziła w tym roku fantastycznie – i uschła, wydawszy mnóstwo owoców. Ulubiona kotka otruła się, zjadłszy gdzieś truciznę na szczury i resztką sił przywlokła się pod płot, by tu dokończyć żywota. Grusza, która sama się zasiała i wyrosła pod płotem na śliczne, zdrowe drzewo, obrodziła w tym roku po raz pierwszy; jej dziwne, zielone owoce okazały się pyszne – miały smak i konsystencję melona.
Samoloty krążą nad nami. Potem pierwszy nalot na śródmieście: ofiarą padła bóżnica i parę domów.
W obawie bomby kopiemy sobie w ogrodzie schron.
Na głównym trakcie idącym z Warszawy na wschód pojawiają się coraz gęściej samochody, dorożki, bryczki, wozy – naładowane rzeczami i ludźmi, uciekającymi – dokąd? Mieli jeszcze wtedy złudzenia co do Lwowa… Znajduję znajomych profesorów: Wacław Lednicki (dziś w Stanach Zjednoczonych), Przyborowski (z Wydziału Rolnego UJ), poeta krakowski Gałuszka i inni, których nazwisk już nie pamiętam. Nazajutrz dowiaduję się, że Przyborowski zatrzymał się na nocleg w Janowie i nad ranem popełnił samobójstwo. Nie było komu zająć się pogrzebem – musiałem ja się tego podjąć. Prostą furmanką odwieźliśmy trumnę na cmentarz w Białej. Samobójstwo popełnił również Gałuszka.
Pierwszy nalot zniszczył elektrownię i powywracał słupy. Nie mamy już światła w domu.
Drugi nalot przypadł na Janów i Białą w dniu 13 września. Znów część miasta legła w gruzach. Tego dnia wyjechałem z Janowa samochodem jakiegoś przypadkowo spotkanego kapitana na Biłgoraj w stronę Zamościa. Naiwnie wyobrażałem sobie, że gdy się dostanę do Lwowa itd.
Zamiast do Lwowa i stąd na Zachód, dostałem się do obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen, skąd wróciłem do Krakowa 9 lutego 1940 roku.
Te trzy miesiące, które upłynęły teraz, były tragiczne dla moich rodziców. 15 września nastąpił trzeci nalot i dom nasz, obrzucony pociskami zapalającymi, spłonął w ciągu godziny, w samo południe. Rodzice pozbawieni dachu nad głową, okradzeni doszczętnie z resztek rzeczy przez sąsiadów, tułali się po obcych domach.
W kilka dni po moim powrocie z Sachsenhausen przyjechali z Janowa do Krakowa. Matka schorowana, przygnębiona, postarzała o kilkanaście lat, nie ta sama, jaką zostawiłem we wrześniu.
Zapadała coraz głębsza, ciemna noc okupacji.
Grusza
Przy płocie, wśród krzaków dzikiego bzu i spirei, pomiędzy naszym domem i drewutnią sąsiada – wyrosła grusza. Dziczka. Nikt jej tam nie siał – może ptak jaki przyniósł ziarnko, może ktoś rzucił ogryzek. Wyrosła w miejscu zupełnie bezsensownym, w cieniu, na wprost okien domu. Żal nam było ją wyrywać – niech rośnie; później przeniesie się na właściwsze miejsce i zaszczepi.
Ale – jak to zwykle bywa, odkładało się ten kłopot z roku na rok. A dziczka rosła sobie i rosła. Miała może już ponad dwa metry – gdy z wiosną zakwitła. Teraz już szkoda było ją przenosić; niech zaowocuje; zobaczymy, co będzie.
Nadszedł sierpień; owoce się zawiązały. Ale niczym nie przypominały owoców polnej gruszy ani ulęgałek; były duże i miały kształt wydłużony.
Teraz ogarnęła nas ciekawość: skąd na dziczce wzięły się takie duże, smukłe owoce? I czy będą jadalne?
Pod koniec sierpnia gruszki wyglądały już na dojrzeniu, tylko wciąż były zielone, zimną zielenią trawy. Czekaliśmy, aż się zarumienią, albo może nadżółkną. Nic z tego, wciąż były martwo zielone, jak trawa.
Wreszcie sprzykrzyło mi się czekać i postanowiłem spróbować smaku. Skórka była gładka, zielona i przypominała rzemień; taka była spoista. Gdy obrałem gruszkę, okazała się delikatna jak masło, a w smaku była wspaniała: soczysta, bez grudek, słodka i nieco kwaskowata. Przypominała rasową, znakomitą „saską winiówkę”. Radość nasza z tej swoistej, nieszczepionej, z samosiewu wyrosłej, a tak szlachetnej dziczki była ogromna. Musiał to być mieszaniec powstały z przypadkowego skrzyżowania; nowa odmiana.
Nietrwała to była radość; los rozsądził inaczej. Z początkiem września Niemcy rozpoczęły wojnę; co godzina przez radio nadawano niesamowity meldunek: „nadchodzi…”
Już ósmego nadleciały nad Janów pierwsze samoloty, zrzucając bomby na miasto. Elektrownia już w gruzach, słupy powywracane, światła nie ma; połowa miasta leży. Jedna bomba zapalająca pada na nasze podwórko, druga na drewutnię sąsiada. Nie dało się ugasić. Ogień przenosi się na nasz dom. W ciągu jednej godziny dom płonie całkowicie; dach zapada, drzewa i krzewy giną od żaru. Z gruszy pozostało tylko wspomnienie.
Rok 1940 – ul. Zamojska
W każdym, najmniejszym nawet tworze życia jest twórczość, jest wspaniały radosny pęd. I cała ziemia, jak pięknie powiedział Norwid, „wielką jest artystką”.
Maleńka, młodziutka, niepozorna gruszo! Może dlatego tak cię dotąd pamiętam? I ten nikczemny, niepotrzebny żywioł Beliala, który zaprzeczył ci prawa do istnienia, do radości, do tworzenia, tak bezinteresownie, dla samego niszczenia, jak ty byłaś nieświadomym żywiołem tworzenia.
Rozbiórka stojącej w parku cerkwi – 1928 r. Rys. Mateusz Surma
Urodzaj
Pod samym oknem, tuż przy ścianie, ojciec posadził maleńką sadzonkę moreli. Miejsce było jasne, słoneczne, zaciszne. Morelka rosła szybko, rozkrzewiła się pięknie, ale jeszcze nie owocowała. Wciąż wyrastała wszerz i wzdłuż. Rozpinaliśmy jej gałęzie po ścianach domu. Któregoś roku zaczęła owocować; najpierw kilka, następnego roku znowu, jakby dla pokazania się, trochę owoców. Jak na taki duży krzew, było to bardzo skąpo.
Wreszcie jednego roku, a był to rok ciepła i urodzaju, zakwitła obficie i wydała wprost niesamowitą ilość owoców; chyba kilkaset. Zdziwił mnie ten nagły przepych, ta obfitość, przekraczająca wszystkie nasze nadzieje. Pod koniec sierpnia pięknie dojrzały, złociste i pachnące. Cieszyliśmy się tym urodzajem. A co to będzie na przyszły rok! I znowu na następny!
Ale przyszły rok urodzaju i obfitości nie nastąpił. Był to wrzesień 1939 roku, gdy morelka wydała ze siebie owoców ponad wszelką normę. Wszystko skończyło się popiołem i zgliszczami. Morelka prześniła swój sen obfitości jakby w przeczuciu negacji, która zaprzeczy jej życiu, tworzeniu i radości.
Ojciec mój i matka tułali się jakiś czas po obcych domach, znużeni, okradzeni z resztek dobytku przez sąsiadów; ja byłem zamknięty z profesorami w obozie koncentracyjnym. Dopiero gdy wróciłem w lutym następnego roku do Krakowa, przyjechali do mnie, z jednym tłumoczkiem, ograbieni nie tylko z dobytku, ale i ze spokoju, i z tej odrobiny jasności słonecznej, którą uśmiechnęło im się życie na krótko, po latach trosk i pracy.
Dobra pani z Janowa
Znałem w okresie przedwojennym starą pannę, osobę tyleż dobrą i inteligentną, co sentymentalną i naiwną, która wypełniła sobie jałowy żywot w małym miasteczku nauczaniem więźniów. Było tam jakieś wielkie specjalne więzienie, bodajże najważniejsza instytucja tego miasteczka, tytuł do jego wyróżnienia i chwały. Przysyłano tam zbrodniarzy i różnych zatwardziałych, ciężkich przestępców z całego kraju. Moja znajoma udzielała im zbiorowej nauki czytania i pisania oraz różnych tego rodzaju pożytecznych umiejętności, ale nie poprzestała na tym, rozumiejąc po swojemu, co jest „praktyczne”, uznała, że nie tylko techniczne umiejętności rachowania, pisania itd. są „praktyczne”, ale że do prawdziwej sztuki życia należy także praktykowanie pewnego minimum moralności, wprowadziła do programu także i „naukę moralną”. Siedziało tedy w ławkach ze czterdziestu drabów recydywistów, z minami nieszkodliwych chłopczyków, zapatrzonych w swą panią.
Przede wszystkim godziny te zwalniały ich od przymusowych robót i podlegania ostrej dyscyplinie; nie mogąc się tedy wyżyć inaczej i posłać dobrą panią do jasnej cholery, siedzieli sobie potulnie; słuchali z zaciekawieniem, jak to u tych miastowych ludzi słowa składają się w takie cudaczne wiązanki, plecionki, koronki, tego owego; robili głębokie psychofizjologiczne spostrzeżenia, jak to: „Kurza twarz, kiedy nasza dobra pani mówi, to tylko dolna szczęka tak jej chodzi wte i wewte, a górna, jakby nigdy nic, próżnuje se, cholera”; drzemota spływała na nich z drgającego od upału powietrza i tak ich tam zamraczało przyjemnie. Z czasem przyzwyczajali się do dobrej pani, jak się człowiek przyzwyczaja do jakiegoś wygodnego buta czy starej marynarki, z którą nie chce się rozstać, nawet kiedy ma nową i lepszą; i tak to umoralnianie szło swoją drogą, a życie swoją.
Taki drab wychodził czy uciekał z więzienia i pierwszego zaraz dnia na wolności skradał się pod ławkami w pustym wagonie, żeby dziabnąć jakiegoś samotnego pasażera, zabić szewca niosącego parę nowiuśkich butów na jarmark i sprzedać je za trzy ruble. A nasza dobra pani, wdzięczna Panu Bogu i ludziom, że jej dali taką szlachetną misję, zasypiała w błogim przeświadczeniu, że oto jej życie nie jest bezpłodne, że ma jednak swój ważny sens.
Sama perswazja, same kazania na temat moralności nie pomogą. Panie Boże Wszechmogący – westchnął komunista (przez sen, naturalnie) – daj nam więcej więzi teorii z praktyką! „Niech wprzód liszki poginą, te, co psują nam wino, co trą liście, zanim się rozwiną”.
Niejaki Gdalski
Ojciec mój od dziesięciu lat pełnił funkcje sędziego grodzkiego w Janowie Lubelskim, gdy zbliżał się właśnie termin przejścia na emeryturę. Zamierzał pozostać w cichym i kulturalnym Janowie, gdzie miał krąg oddanych przyjaciół i gdzie cieszył się uznaniem i życzliwością w najszerszych kołach ludności.
Gdym zapraszał rodziców, by przenieśli się do mego domku na Prądniku (który z myślą o nich budowałem) – nie zdecydowali się; woleli pozostać w Janowie, może właśnie dlatego, że odczuwali tam dokoła tyle objawów serdeczności i życzliwości. Na Prądniku byliby ludźmi nowymi nieznanymi – w Janowie byli swoimi i znanymi. Wcale nie dziwiłem się stanowisku, jakie zajęli wobec mej propozycji: poczucie swojskości i wrośnięcia we wspólnotę jest przecież nieodłącznym warunkiem radości i spokoju, jest w jakimś stopniu rozwiązaniem zagadnienia „sensu życia”.
Nie nalegałem więc; przeciwnie, zachęcałem ich, jak mogłem, by wybudowali sobie własny dom, zajęli się ogrodem. Tak się też i stało. Kupili piękny duży teren przy ulicy Polnej, potem nadarzyła się okazja kupienia od jakiegoś gospodarza z okolicy niedokończonego drewnianego budynku – i życie na ulicy Polnej zaczęło powoli rozkwitać. Teren został okolony drewnianym parkanem. Wykopało się studnię, założyło pompę. Wyrósł fundament, piwniczka z kamienia, betonowe schody do niej – przyszłe gospodarstwo matki; wreszcie w 1932 roku przewieziono i zmontowano belki – już gotowe ściany i dach – na razie w stanie surowym. Cóż to był za materiał! Wszystko – najpiękniejsza sosna, starodrzew gładziutki, delikatnie prążkowany, bez sęków; wpuszczane na kołki belki schodziły się z sobą idealnie, a że do tego były heblowane – tworzyły piękną, gładką, ciemną, żywicą pachnącą ścianę. Było to arcydzieło chłopskiej ciesiołki.
Dom stanął; komin wybudowany. Ale co dalej? Dalej zaczynało się wykańczanie: drzwi, okna, podłogi, schody itd., itd. Wiadomo, że te roboty pochłaniają więcej niż sam dom w stanie surowym.
Wiedziałem, że oszczędności rodziców są już na wyczerpaniu. Rodzice wyobrażali sobie, że teraz tempo budowy się zwolni; trzeba będzie robić dalej tylko tyle, ile można będzie odłożyć z miesięcznej pensji. W ten sposób należało się liczyć, że może dopiero za rok, może za dwa dom będzie gotowy do zamieszkania.
Wtedy przyszedłem rodzicom z pomocą. Traf chciał, że otrzymałem większy fundusz, który miał być przeznaczony na wyjazd za granicę; zrezygnowałem z tego i całą gotówkę przesyłałem rodzicom. W ciągu kilku miesięcy dom był gotów; dach pokryło się najpierw papą, potem blachą cynkową. Pod koniec roku przenieśli się do swego domostwa.
Teraz należało zająć się ogrodem. Nie było to takie proste. Drzewa owocowe wymagają dobrej ziemi i dość głębokiej jej warstwy. A tu szczery piach, na którym ledwo płone żytko rosło.
Ciężka to była prąca, kosztowna, długa i żmudna. Kilkadziesiąt fur ziemi, wykopanej z niskich łąk, zostało zwianych, przemieszanych z nawozem, wyrównanych. Powstała warstwa kilkudziesięciu centymetrów urodzajnej, tłustej gleby. Były to miesiące nieustannej pracy.
Pomagał w tym niejaki Gdalski.
Przyjechałem do Janowa obejrzeć wszystko, co się w ostatnich czasach stało. W domu właśnie wykańczało się to i owo, szkliło się okna, zdun wykańczał wielki piec chlebowy w kuchni i okap nad kuchenką. Ojciec był wciąż zajęty w ogrodzie – dawał wskazówki, a Gdalski kopał, wyrównywał, był uniwersalny. Robotny i zręczny, był rzeczywiście nieocenioną pomocą.
Rynek w okresie międzywojennym
Gdy przyjechałem i popatrzyłem do ogrodu, zobaczyłem jakąś dużą, masywną, ciężką postać: nieogolony, ryży, o małych niebieskich świńskich oczkach, zrobił na mnie dziwne wrażenie. Pytam ojca, kto to taki. – To Gdalski. – Co za jeden? – Nie wiem; trudno się z nim dogadać; jest małomówny i nieskory do opowiadania o sobie. – Czy on jest tutejszy? – Nie, to nietutejszy. – Skąd się wziął i kiedy w Janowie? Tego nikt nie wie. Zjawił się. Nie ma stałego zajęcia, nie chce się nigdzie wiązać. Podejmuje się dorywczych robót. Skończy i odejdzie. Je byle co; sypia gdzieś w komórce na słomie. Jest pracowity i sumienny. Próbowałem wciągnąć go w rozmowę – zaciekawiała mnie jego przeszłość. Skąd ta jego niechęć do stałego zajęcia? To jakby niechęć do utraty wolności; jakaś wrogość wobec wszystkiego, co ma charakter stałości. To jakby jakiś urodzony włóczęga, wolny ptak – coś z dalekich rosyjskich przestrzeni – coś, co tak dobrze uchwycił Maksym Gorki. Słowem „bradiaga” ze stepów, może miast stepowych, jakiejś Odessy czy Kiszyniowa.
Niestety, nic się nie dowiedziałem. Gdalski umiał się dobrze maskować. Rzucał jakieś ogólniki, a i te były prawdopodobnie zełgane. Gdalski był jakąś dziwną mieszaniną – uprzejmy w obejściu, łagodny, miał jednakże w swym zachowaniu jakiś rys uśpionego okrucieństwa. Miało się wrażenie, że tak samo, jak łagodnie się teraz uśmiecha tą swoją ryżą nieogoloną gębą, potrafiłby na uboczu zamordować tą samą łopatą i z tym samym beztroskim uśmiechem, żeby zdobyć paczuszkę papierosów. Miał coś z niedźwiedzia, o którym nigdy nie wiadomo, czy uściśnie serdecznie i z przyjaźni, ale tak, że tylko kości chrupną.
Pewnego razu Gdalski zrobił mi prezent. Przyniósł stary mosiężny dzwonek, który jako uchwyt miał postać Napoleona. Takie rzeczy robiono około 1820 roku: dzwonki, scyzoryki i tym podobne drobiazgi domowe. Przyniósł mi w prezencie; gdym mu proponował zapłatę, nie przyjął. On to znalazł i nie sprzedaje.
(Dzwonek do dziś stoi u mnie na kredensie, wśród czajników i filiżanek. Wszystko przeszło – rodzice pomarli przed laty, dom spalił się ze szczętem, życie przeminęło, przehuczały wojny – a dzwonek Gdalskiego trwa).
Taki był Gdalski: dał się lubić i miał gesty przyjazne – ale kazał się mieć na baczności; za tym uśmiechem kryło się coś z niewinnej zbrodni, z nihilizmu włóczęgi, z bezkształtności dalekiego stepu. Skończył u nas roboty i zaszył się gdzieś w swój anonimowy byt; nie wiadomo, co robił, gdzie przebywał. Lata płynęły. Nie spotykałem już Gdalskiego.
Wybuchła wojna. Jest wrzesień 1939 roku. Nalot niemieckich samolotów; jeden, potem drugi. Ginie po kolei jedna dzielnica, potem druga. Pół miasta w ruinach. Elektrownia zburzona. Ciemno, głodno. Dom nasz spalony, płot rozwalony, z ogrodu zostały szczątki. Na miejscu domu – popiół i żużel.
Latem 1940 roku pojechaliśmy z ojcem do Janowa – sprzedać pozostałą parcelę. Nie mogłem poznać naszego terenu, ani nawet odszukać fundamentu. Deszcze wyrównały popiół i żużel. Ojciec po pożarze sprzedał pozostałą po dachu blachę. Ktoś się tym zajął, ktoś grzebał w popiele i żużlu wydobywając wszystko, co jeszcze miało jakąś wartość.
Był to – jak myślicie, kto? – Gdalski. Któż, jak nie Gdalski? Czekający jak kruk na nieszczęście. Może znowu darował komu jakiś drobiazg z mosiądzu, wygrzebany z popiołu i żużlu naszego domu?
[1] Zygmunt Mysłakowski
[1] Autor był profesorem pedagogiki. Studia wyższe odbywał na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Jagiellońskiego w latach 1909 – 13. Pracował w Warszawie, potem został dyrektorem Państwowego Seminarium Nauczycielskiego w Lublinie. W latach 1927 – 29 pełnił obowiązki dyrektora Instytutu Pedagogicznego w Katowicach, a w latach 1950 – 56 rektora Wyższej szkoły Pedagogicznej w Krakowie. Zmarł w Krakowie w 1971 r. w wieku 81 lat – przypis J.Ł.
[2] Mowa o stojącej do dzisiaj kapliczce św. Jana Chrz. (figurka skradziona) na początku tzw. Przysiężnego Dołu – między Fabryką Maszyn a Zaolszyniem – przyp. J.Ł.