S. Ewelina Nienałtowska
Kto ratuje jedno dziecko, ratuje cały świat
Fragment książki: „Dzieci żydowskie w klasztorach”,
Ewa Kurek, Wyd. CLIO, Lublin 2001
W zgromadzeniu jestem od roku 1930. Wojna zastała mnie w Janowie Lubelskim, gdzie prowadziliśmy dom starców i sierociniec. W momencie wybuchu wojny miałyśmy pod swoją opieką 20 starców i 30 dzieci. Dzieci wszystkie zostały z nami, tylko trzy staruszki rodzina zabrała na wieś. Z dzieci jeden chłopiec zdał do trzeciej klasy szkoły średniej, w wieku przedszkolnym było pięcioro, jedno miało sześć miesięcy, a reszta w wieku szkolnym. Ilu było chłopców a ile dziewczynek – nie pamiętam. Nasz zakład mieścił się w trzech domach. 8 września 1939 był bardzo silny nalot i wszystkie nasze domy zaczęły płonąć. Gdy uciekałyśmy z dziećmi, paliły nam się welony. Wszystko się spaliło. Cały nasz dobytek. Czołgaliśmy się łąką do lasu, a Niemcy strzelali do nas z karabinów maszynowych. W lesie byliśmy dwa dni, zabrali nas stamtąd bracia jednej z naszych sióstr. Była to wieś odległa o trzy kilometry. Trochę odpoczęłyśmy, nakarmiliśmy dzieci. Było nas trzy siostry zakonne. Ponieważ wśród uchodźców był dużo rannych, dwie siostry poszły pracować do szpitala. Zostałam z dziećmi sama. W czasie nalotów dzieci pogubiły się, ale w ciągu tygodnia wszystkie już były ze mną. Poprosiłam sąsiadów, by podwieźli mnie na pogorzelisko, bo chłopcy zakopali ubrania w altance. Pojechałam więc, zabrałam rzeczy, ocalało trochę naczyń, trochę tłuszczu i innych zapasów. Wszystko to przywiozłam.
Po tygodniu gospodarz powiedział, że nie da rady dłużej nas żywić. Poszłam do gminy, ale tam odesłano mnie z kwitkiem mówiąc, że nie mają czym swoich żywić. Spotkałam po drodze nauczyciela, obcego człowieka, który zabrał nas do swojej szkoły, dał dwa koce, kazał chłopcom nanieść słomy, przyniósł kosz ziemniaków, buraków, kapusty i kazał gotować. Ale ja nie miałam nawet łyżki! Starsze dzieci, jak im się wyrzuciło ziemniaki na stół, to zjadły, ale młodsze nie mogły. Nauczyciel poradził nam iść do chłopów i w każdym domu prosić o łyżkę i jedzenie. Wieś nazywała się Godziszów i leżała osiem kilometrów od Janowa Lubelskiego. Chodziłam z dzieciakami, prosiłam i dostałam pięć łyżek i trochę żywności. W okolicy była bieda, wszystko wypalone.
Żywność od nauczyciela zjedliśmy w trzy dni. Potem musieliśmy żebrać i kraść – innej rady nie było. Starsi chłopcy chodzili nocami na pola chłopskie i kopali ziemniaki, rwali kapustę i zrywali owoce. Ponieważ dzieci wszystko jadły, jeden z chłopców zachorował na tyfus. Sołtys bardzo się zdenerwował, więc dał mi furmankę, bym zawiozła dziecko do szpitala w Janowie. W Janowie spotkałam dyrektora tartaku i poskarżyłam się mu, że nie mam opału. On na to, że tartak wprawdzie spalony, ale jest sporo niedopałków. – Ma siostra wóz, proszę brać – powiedział. Naładowałam cały wóz. Miałam więc opał, kartofle, kapustę, trochę owoców. Nie było tak źle. Brałam też mniejsze dzieci i chodziłam po prośbie. Gdzieś po miesiącu zabrałam ze szpitala starszą siostrę, aby chodziła na kwestę, abym mogła wreszcie zająć się dziećmi. Trochę uzbierała.
Gdy skończyło się nam drzewo, chłopcy wpadli na następujący pomysł: – Proszę siostry, ten chłopak tak mizernie wygląda – powiedzieli, wypychając przed siebie rzeczywiście mizerotę. – Niech siostra powie wójtowi, że on też jest chory, to wójt znowu musi dać furmankę. To był dobry pomysł. Tym sposobem znów mieliśmy furę drzewa.
W 1939 roku wójtem zrobili poznaniaka. Poszłam do niego i prosiłam o pomoc. Poradził mi, bym udała się do powiatu na zjazd wójtów. Będzie nowy starosta – Niemiec. Poszłam do powiatu. Stałam na korytarzu, gdy starosta z wójtami wchodzili na salę. Może za godzinę wezwano mnie. – Mam trzydzieścioro dzieci, nie mam żadnych artykułów żywnościowych! – powiedziałam i rozpłakałam się. Ubrana byłam bardzo biednie, bez pończoch nawet, bo wszystko nam się spaliło. Tyle miałam, co habit na grzbiecie. Dzieci też miały tylko to, w czym zastało je bombardowanie. Tłumacz przedstawił to wszystko staroście, a starosta krzycząc nakazał natychmiast wypłacić mi wszystkie zaległe pieniądze.
Przed wojną płacono nam trzydzieści złotych miesięcznie na dziecko. Natychmiast wypłacono mi pieniądze. Mogłam więc na święta kupić już dzieciom buty, ciepłe ubranka i jedzenie. Żydzi poradzili mi ponadto, abym pojechała do Związku Kupców w Lublinie. Pojechałam na ul. Archidiakońską. Kupcy dali mi tylko dwadzieścia kilogramów landrynek. Powiedzieli, że nic innego nie mają. Przywiozłam landrynki. Trochę zostawiłam dzieciom, resztę Żydzi wymienili mi na kaszę, cukier i herbatę.
Wiosną 1940 roku Niemcy przenieśli nas do Łążka Zaklikowskiego. Gminy i powiaty płaciły już na dzieci. Nie było już tak strasznie źle. Przyjechała trzecia siostra ze szpitala, dawała we wsi zastrzyki, stawiała bańki. Zawsze dostawała za to ser, jajka czy mleko.
Przez cały czas był z nami Janek B. pochodzenia semickiego. Przyszedł do nas jeszcze przed wojną. Rodzice jego wyjechali do Niemiec, tam zmarli, a dziecko Niemcy odesłali do Polski. Siostra pojechał po to dziecko do granicy. Jak go do nas przywiozła, to jeszcze nie chodził. Jak wybuchła wojna, Janek miał już 11 lat. Jakoś zachował swoją wiarę. Nakrywał się, modlił się po swojemu. Nie wiedziałyśmy, czy był ochrzczony. Dopiero w listopadzie 1945 roku został ochrzczony przez ks. Zielińskiego przy zamkniętych drzwiach kościoła Św. Ducha w Kraśniku Lubelskim. Przez cały czas okupacji siostry chroniły Janka przed okiem hitlerowskim, ponieważ rysy chłopca zdradzały jego pochodzenie. Dokumenty miał niemieckie, ale to wszystko spaliło się we wrześniu 1939. Pewnego dnia wysłałam go z dziewczynkami do Zaklikowa po mięso. Jechali Niemcy, zeskoczyli z wozu, bo poznali w nim Żyda i krzyczą: – Jude! (znaczy: Żyd). Wtedy dziewczynki uczepiły się Niemców i zaczęły krzyczeć: – To nie jest Żyd! To nasz Janek! To nasz Janek! Gdy one tak krzyczały, Niemcy w końcu wsiedli na wóz i odjechali. Janek tak się wystraszył, że nie chciał już więcej chodzić. Ja go też już nie posyłałam.
Jak Niemcy wywozili Żydów z Zaklikowa, część z nich ukryła się w lesie. Którejś nocy przyszło do nas trzech Żydów z lasu. Mieli na piersiach latarki, takie semickie twarze… – Czy macie co jeść? Czy was nie biją te… – wypytywali dzieci, wyrażając się o nas po chamsku. Dzieci wystraszyły się, powiedziały oczywiście, że mają co jeść i nikt ich nie bije. Wtedy czepili się naszego księdza kapelana. – Co ten pan tu robi? – krzyczeli. Z tego wszystkiego sama się rozchorowałam. W Łążku Zaklikowskim pracowałam do 30 kwietnia 1943 roku. Wszystkie nasze dzieci, z Jankiem włącznie, szczęśliwie dotrwały do końca wojny.
___________________________________________________
1. Dom mieścił się przy ul. Piłsudskiego w sąsiedztwie działającej w latach 70-tych i 80-tych ub.w. pralni – przyp. JŁ