WSPOMNIENIA Z MŁODZIEŃCZYCH LAT – RYSZARD GARLICKI – JANÓW LUBELSKI OKRES MIĘDZYWOJENNY

Kończył się rok 1931, nadeszła zima – bardzo śnieżna i niezbyt mroźna. Ojciec już 15 stycznia następnego roku wyjechał do Janowa Lubelskiego, gdzie został służbowo przeniesiony i szykował mieszkanie dla rodziny. Ja z Mamą przyjechałem do Janowa ok. 20 lutego. Opady śniegu były w tym czasie tak duże, że ulice i przejścia były przekopywane i tworzyły w niektórych miejscach jakby tunele. Mieszkaliśmy u pp. Osmołowskich w domu stojącym w dużym ogrodzie owocowym, przy ul. Wałowej 43. Nasze mieszkanie obejmowało trzy pokoje, kuchnię, przedpokój i skierowany w stronę ogrodu taras; czwarty, największy pokój, stanowił powiatowe biuro PZUW. Na parterze – w jednym pokoju – mieszkali także p. Teslowie, lekarz weterynarii. Właściciele mieli starszą córkę – lat 13 – Wandę i młodszego syna – lat 7- Waldemara.

Rodzice zapisali mnie do gimnazjum, co odbyło się bez trudności i tak od drugiego półrocza zostałem uczniem V klasy gimnazjum janowskiego. Moim sąsiadem w ławce był Izydor Sowa, siedzieliśmy w pierwszej ławce środkowego rzędu. A oto uczennice i uczniowie V klasy Gimnazjum Humanistycznego Polskiej Macierzy Szkolnej (w następnym r. szk. 1932/33 nazwa uległa zmianie na :Prywatne Koedukacyjne Gimnazjum Towarzystwa Szkoły Średniej w Janowie Lubelskim): Jerzy Fyk, Mira Frydman, Edward Gajewski, Ryszard Garlicki, Zofia Gorzelewska, Franciszek Gzik, Jerzy Herfurt, Władysław Kłyś, Kazimierz Łój, Jan Łukasik, Zofia Meissnerówna, Zbigniew Porębski, Izydor Sowa, Stanisław Startek, Franciszek Surtel, Irena Szyszkowska, Rudolf Trzepacz, Andrzej Wiechnik, Jan Wróblewski i Jerzy Zamecznik.
Naszymi nauczycielami byli : religia – ks. Stanisław Ciołek, jęz. polski – Wanda Polańska (?), jęz. niemiecki – ?, jęz. francuski – Wanda Polańska, łacina – Stefan Starosolski, historia – kulawy Stanisław Mazur, matematyka – Czesław Mirny, fizyka – dyr. Stefan Wlekliński, geografia i przyroda – Zofia Wasilewska, gimnastyka – Jan Świtluk. Nauka języka polskiego stała na niskim poziomie, bo Wanda Polańska, nauczycielka jęz. francuskiego, jedynie w miarę wolnego czasu przejmowała godziny jęz. polskiego; matematyk Czesław Mirny to staruszek, który niewiele wymagał, ale i niewielu nauczył matematyki. Stefan Starosolski, nauczyciel łaciny, miał śmieszny sposób akcentowania wyrazów wzywając kogoś do odpowiedzi, na przykład mówił: „gwoli odpowiedzi zgłosi się…”. Kiedyś rozmawiając o gimnazjum w Hrubieszowie z moją żoną Janią, wspomniała, że profesor łaciny rozśmieszał ich sposobem mówienia w pewnych okolicznościach, domyśliłem się, że mówi o byłym naszym profesorze Stefanie Starosolskim; jego nazwisko zostało podane na pamiątkowej tablicy nauczycieli, którzy zginęli w czasie wojny, umieszczonej na budynku gimnazjum. Na Zjeździe Absolwentów opowiedziałem, że widziałem się z nim w latach 60-tych, był pracownikiem w Zakładzie Katedry Techniki Samochodowej Politechniki Śląskiej w Gliwicach.

Poziom nauki uczniów był średni, a u wielu niski, jedynie Rudolf Trzepacz był dobrym uczniem, ale tylko średnim w przedmiotach ścisłych. Po krótkim czasie zorientowałem się, że w gimnazjum nie istnieje drużyna harcerska, nikt nie nosił krzyża harcerskiego. Tadeusz, który wtedy był już studentem prawa na KUL w Lublinie, w czasie przyjazdów do Janowa prowadził rozmowy ze Stefanem Karwatowskim, o którym dowiedziałem się, że był rok temu przybocznym drużyny harcerskiej, a później ruch zanikł. Stefan podjął inicjatywę Tadeusza i w gimnazjum ogłoszono odrodzenie drużyny harcerskiej im. Zawiszy Czarnego. W budynku gimnazjum na poddaszu była Izba Harcerska, a tam był przechowywany sztandar drużyny. Dzieje drużyny opisałem w swoim opracowaniu „Harcerskie ślady w Gimnazjum i Liceum – Janów Lubelski 1918 – 1939″ – Gliwice 1996 r.

Budynek szkolny przy ul. Zamoyskiego był względnie dobrze dostosowany do wymogów szkolnych i – jak na tamte czasy – dość wygodny, miał już oświetlenie elektryczne, doprowadzone z tartaku. Na parterze i piętrze były duże sale – korytarze, z których wchodziło się do poszczególnych klas. W sali na piętrze odbywały się różne imprezy rozrywkowe, a przeprowadzano również lekcje gimnastyki w chłodnych lub deszczowych dniach. Przy budynku był duży dziedziniec szkolny z boiskiem do siatkówki.
We wrześniu 1939 r. budynek gimnazjalny spłonął wraz z częścią Janowa.
W r. szk. 1932/33 wprowadzono mundury szkolne. Na mundur ucznia składały się : a) marynarka koloru granatowego o dwóch rzędach jasnych guzików metalowych, po trzy guziki w każdym rzędzie, z wykładanym kołnierzem; b) spodnie granatowe i c) czapka tego samego koloru z czarnym paskiem i daszkiem. Na zewnętrznym szwie spodni, na mankietach rękawów u marynarek i szwie okrągłej czapki były wypustki koloru jasnoniebieskiego dla uczniów klas gimnazjalnych i koloru czerwonego dla uczniów klas licealnych. Nad daszkiem czapki był umieszczony znaczek przedstawiający otwartą książkę. Na lewym rękawie noszona była tarcza koloru niebieskiego lub czerwonego – zależnie od klasy, z numerem szkoły 813.

Uczennice nosiły mundurki składające się z sukienki i beretu w kolorze granatowym. Na mankietach sukienek i beretach wypustki niebieskie lub czerwone, zależnie od klasy. Tarcza na rękawie i znaczek na berecie – jak u chłopców. Noszenie mundurów było obowiązkowe, jak też płaszczy, które były rzadkością; w niektórych tylko przypadkach można było mundur ucznia zastąpić mundurem harcerskim lub przysposobienia wojskowego.

Gimnazjum janowskie było szkołą prywatną, nie mającą dotacji państwowych, w związku z tym młodzież musiała uiszczać miesięczne opłaty. W r. szk. 31/32 wynosiły one w młodszych klasach 40 zł, natomiast w starszych klasach 60 zł miesięcznie; były to wysokie opłaty, gdy – dla przykładu – nauczyciel zarabiał średnio 200 – 300 zł miesięcznie. Były przykre chwile, gdy do klasy wchodził woźny z obiegową księgą, a profesor odczytywał zalegających z opłatami uczniów i usuwał ich z klasy.
Minęło drugie półrocze i bez najmniejszych kłopotów zostałem uczniem VI klasy. W kolejnym roku szkolnym nastąpiły zmiany nauczycieli, mianowicie: religia – ks. Wincenty Grosz, jęz. polski – Jan Niemiec, jęz. niemiecki – Klemens Goldman, łacina – Wacław Łapiński, historia – Tadeusz Warzała i matematyka – Franciszek Kalisiewicz. Jan Niemiec był bardzo dobrym nauczycielem języka polskiego, na każdej lekcji był jego wykład, którego słuchaliśmy z dużym zaciekawieniem. Natomiast Klemens Goldman był (chyba) doktorem filozofii z paryskiej Sorbony, po niemiecku omawiał na lekcjach problemy filozoficzne, a potem mieliśmy pisać to, co zapamiętaliśmy z jego opowiadania – w naszej klasie języka niemieckiego uczył się tylko Franciszek Gzik i ja. Z Franciszkiem Kalisiewiczem – matematykiem miałem szczególną przeprawę, ja byłem w klasie najlepszym matematykiem, o czym Kalisiewicz doskonale wiedział, a ponieważ założył on w szkole sklepik uczniowski stanowczo mnie namawiał, abym został jego kierownikiem, ja odmówiłem, bo byłem przybocznym w naszej drużynie harcerskiej i miałem czas zajęty, a przecież na odrabianie lekcji też musiałem mieć trochę czasu. Nauczyciel był tak wzburzony moją odmową, że już na półrocze otrzymałem stopień dostateczny. Za to Trzepacz – raczej niskich lotów w matematyce – stopień dobry. Mnie to nie ziębiło ani grzało, bo do matury miałem jeszcze dwa lata, a nauczyciel wspominał, że długo nie pozostanie na tej posadzie.

Jeszcze muszę wspomnieć o nauczycielu łaciny Wacławie Łapińskim. Drużynowy Stefan Karwatowski wypożyczył gdzieś dwie pary rękawic bokserskich i boksował się z kolegami, którzy taką chęć wyrażali. Dowiedział się o tym pan Łapiński i powiedział Stefanowi, że też chce wypróbować swoich sił w boksie. Walka się odbyła, a skutek był taki, że Stefan znokautował nauczyciela, no i było trochę kłopotu z omdlałym p. Łapińskim, ale wszystko skończyło się dobrze.

Z upływem czasu umacniałem swoją pozycję najlepszego ucznia w klasie, co nie wymagało ode mnie nadmiernego wysiłku.

Kiedyś będąc u Trzepacza zauważyłem, że ma on odbiornik radiowy jednolampowy, który niezbyt głośno, ale grał przez głośnik. My mieliśmy wtedy kryształkowy Detefon, przywieziony z Zamościa. Postanowiłem więc sam wykonać odbiornik jednolampowy. W Janowie był wtedy niewidomy inwalida wojenny, który prowadził sklep, a w nim między innymi były też części radiowe. Chyba od właściciela otrzymałem schemat jednolampowego odbiornika na baterie i kupiłem potrzebne części, których nie było dużo i nie były zbyt drogie. Właściciel sklepu miał znajomego – Józefa Jarosza, maturzystę naszego gimnazjum, który był dobrym radiotechnikiem, udzielał mi porad w późniejszych moich poczynaniach radiowych. Na płytce z ebonitu zamocowałem odpowiednie części wraz ze skalą obrotowego kondensatora, miała to być ściana czołowa; wykonał ją ojciec mojego kolegi Wł. Kłysia ze wsi Dzwola, w skrzynce na poziomej płytce umieszczone były: pięcionóżkowa lampa radiowa i cewka z miedzianego drutu nawojowego, wszystkie części były połączone wg schematu jednomilimetrowym drutem posrebrzanym – to wykonałem dość szybko i nie nastręczało to żadnej trudności. Pewną trudność stanowiło wykonanie baterii żarzeniowej i kupno baterii anodowej. Bateria żarzenia była własnej roboty i wykonałem ją wg wskazówek J. Jarosza, który mi poza tym powiedział, że wykonaną taką baterię mogę zobaczyć u Rudka Trzepacza. Należało cztery półlitrowe butelki uciąć w miejscu zawężania się – wykonywało się to przez owiązanie butelki kilkoma zwojami grubej nici, którą nawilżało się następnie denaturatem, zapalało i po dużym nagrzaniu szybko wkładało do chłodnej wody, przy wprawnym wykonaniu tych czynności butelka pękała równo w odpowiednim miejscu. Kawałki ołowiu roztapiało się w starym metalowym garnku i wlewało do pokrywek pudełek z pasty, umieszczając w środku krążka pionowo drut miedziany o długości odpowiadającej wysokości uciętej butelki, z blachy cynkowej wykonywało się walcową powierzchnię o wysokości odpowiednio mniejszej niż ucięta butelka. Po wykonaniu tych elementów, należało złożyć cztery butelkowe części baterii – przy czym walcowe powierzchnie cynkowe trzeba było tak zamocować, aby nie dotykały ołowiowych krążków, części łączono szeregowo, aby uzyskać 4-woltową baterię, cztery części baterii umieszczono w odpowiednim pudełku, butelkowe naczynia wypełniano roztworem sinego kamienia. Bateria anodowa 80 V lub 120 V była dość dużym wydatkiem, ale Ojciec widząc moje starania przy budowie nowego odbiornika radiowego dał mi odpowiednią kwotę. Po niezbyt długim czasie radio było gotowe i nastąpiła pierwsza próba zakończona pełnym powodzeniem, odbiór na słuchawki był głośny, ale gdy słuchawki leżały na stole, słyszało się dość słabo; znacznie poprawiał się głos, gdy słuchawki leżały na talerzu. Po pewnym czasie, podczas wyjazdu do Lublina kupiłem ładny i dobry głośnik z podstawką. Z Rudkiem Trzepaczem odwiedziliśmy kiedyś prof. Klemensa Goldmana, u niego zobaczyliśmy dwulampowy odbiornik z głośnikiem, do którego profesor sam dorobił tubę, radio ryczało głośno. Były to pierwsze lata rozwoju radia w Polsce, dlatego opisuję tak dokładnie moje poczynania. Od pewnego czasu prenumerowałem pismo radiotechniczne, które mnie mocno interesowało. Tam znalazłem w pewnym numerze schemat z dokładnym opisem trzylampowego jednoobwodowego odbiornika radiowego, który postanowiłem zbudować. Zacząłem zbierać kieszonkowe pieniądze, nieraz wzmocnione przez Ojca nieco większą kwotą, i w janowskim sklepie powoli skupowałem potrzebne części, było tego dość dużo, bo był to już bardziej rozbudowany odbiornik. Do tego odbiornika kupiłem już oryginalną skrzynkę z miejscem na zabudowanie głośnika. Wtedy – jak pamiętam – w tartaku zamieniono agregat prądu stałego, na agregat prądu zmiennego i dlatego mogłem budować odbiornik zasilany prądem zmiennym. Wreszcie udało mi się wszystko pozbierać, już wcześniej przygotowałem chassis z blachy aluminiowej, powycinałem potrzebne otwory i zmontowałem wszystkie części, które posiadałem, i po jakimś czasie odbiornik był gotów, jego uruchomienie przeszło bez kłopotów i teraz radio grało odpowiednio głośno, nie trzeba było nadstawiać ucha. Wcześniej kilka razy byłem u p. Teslów, którzy mieli doskonałe firmowe radio, aby posłuchać „Wesołej Lwowskiej Fali ” z rozgłośni lwowskiej. Nie mogłem chodzić częściej, bo nie mogłem im przeszkadzać swoją osobą. Teraz już mogłem słuchać również rozgłośni lwowskiej na moim odbiorniku, prócz Warszawy i kilkunastu innych stacji.
Starania Tadeusza, aby odrodzić drużynę harcerską, odniosły dobry skutek, drużyna okrzepła, cztery zastępy odbywały swoje zbiórki, a gdy przyjeżdżał Tadeusz mieliśmy ognisko pod lasem lub bieg harcerski. Ja uzyskałem stopień wywiadowcy, w czasie wakacji w lipcu 1933 r. miałem jechać na kurs drużynowych, a Henryk Godzina, jeden z zastępowych, na kurs zastępowych. W roku szk. 1932/33 opiekunem drużyny był prof. polonista Jan Niemiec – zdjęcia były dość dobre. Wykonywanie fotografii było miłym zajęciem, ale gdy zdjęcie, na którym mi zależało nie udało się, to sprawiało mi to dość duże zmartwienie.

Mijał r.szk. 1932/33 – jako najlepszy uczeń, jedynie ze stopniem dostatecznym z matematyki – dlaczego, to już poprzednio wyjaśniłem – prze-szedłem do I klasy licealnej. W następnym roku szkolnym zmieniło się nasze grono profesorskie : dyrektor – Władysław Gacki – propedeutyka filozofii, jęz. polski – Władysław Zagórski, łacina – Sabina Gorajek, matematyka i fizyka – Stefan Skupiński. Polonista Jan Niemiec ożenił się z przyrodniczką Zofią Wasilewską i wyjechali z Janowa Lubelskiego. Matematyk Franciszek Kalisiewicz odszedł z gimnazjum i założył mały sklep spożywczy.

W lecie 1932 r. nastąpiła w Janowie Lub. zmiana na stanowisku starosty – starostę Zamecznika zastąpił starosta Weber. Mój kolega Jerzy Zamecznik przeniósł się do gimnazjum w Zamościu, gdzie starostą został jego ojciec. Nowy starosta Weber miał córkę Helenę, która była uczennicą I klasy licealnej i syna Macieja, ucznia V klasy. W klasie mieliśmy teraz dwie nowe koleżanki: Helenę Weber i Krystynę Markowską.

Opiekunem drużyny harcerskiej po prof. J. Niemcu został prof. T. Warzała, był nim przez krótki okres czasu, a gdy przyszedł prof. St. Skupiński ze stopniem Harcerza Orlego przejął on opiekę nad drużyną. Drużynowy Stefan Karwatowski zdał maturę, a ja po kursie drużynowych w Wólce Profeckiej pod Puławami w lipcu 1933 r. zostałem drużynowym, już poprzednio pełniłem tę funkcję, gdyż Stefan w klasie maturalnej nie miał czasu. Prof. Stefan Skupiński wprowadził duże ożywienie w działaniach drużyny w działaniach drużyny, po krótkim czasie zaproponował budowę kajaków i po uzyskaniu zgody ze strony Szkoły Powszechnej na wykorzystanie miejsca w piwnicach szkoły rozpoczęła się budowa. Miały być budowane trzy kajaki – jeden profesora, drugi braci Piotra i Henryka Godzinów i trzeci mój, ja wkrótce zrezygnowałem, bo za dużo zabierało mi to czasu. Dwa kajaki zostały po określonym okresie czasu ukończone i w czasie wakacji odbył się spływ, planowany do morza, ale w rzeczywistości znacznie skrócony. Profesor Skupiński był lubiany przez uczniów, bo traktował nas jak młodszych kolegów. Jurek Fyk mieszkał z rodzicami w domu szewca, którego syn podjął się wykonania nart i już w zimie 1933 r. mieliśmy gotowe narty, były dobre ale miały złe wiązania, wykonane z tzw. surowej skóry, rozciągały się i nie utrzymywały dobrze nogi. Po terenie płaskim jechało się dobrze, ale na górkach jakie mieliśmy w pobliskim lesie, trudno było skręcać, między drzewami. Butów narciarskich nie mieliśmy – używaliśmy normalnych, zużytych już butów, co tym bardziej utrudniało jazdę. Narty mieli też Godzinowie oraz kilku jeszcze kolegów. Stefan Skupiński miał dobre narty, buty i narciarski strój, jeździł z nami na pagórki leśne.
Rowerów było mało w szkole i nie można było dlatego urządzać bliższych i dalszych wycieczek. Dom, w którym mieszkaliśmy, miał na podwórzu studnię zaopatrującą nas w wodę, Mama miała pomoc domową, była nią Stanisława Lipska. Pamiętając, że w Zamościu graliśmy w kiczkę i mnie źle szła ta gra – próbowałem teraz tej gry na podwórzu, po krótkim czasie doszedłem do dużej wprawy i dziwiło mnie to, że wcześniej tego nie potrafiłem. Dr Tesla kupił sobie duży motocykl BSA – 500 i parę razy miałem wielką frajdę, gdy mnie zabrał na przejażdżkę, innym razem wypożyczył u kogoś samochód – kabriolet i zaprosił ojca ze mną na przejazd do Modliborzyc – była to moja pierwsza jazda samochodem, która sprawiła mi dużą przyjemność, dotychczas jechałem tylko autobusem. Na podwórzu p. Osmołowski ustawił dużą huśtawkę o wysokości ok. 4 m, na której można było huśtać się z przyjemnością i to wysoko. Ja wykonałem stojaki z poprzeczką do skoków wzwyż, skakała Wandzia i ja, wyżej metra nie skakałem, bo byłem dość ciężki i mało ćwiczony, ale dawało mi to możliwość fizycznego rozwoju.

Polonista Wł. Zagórski prosił mnie abym udzielał korepetycji z łaciny jego córce Krystynie, musiałem się na to zgodzić, a było to dość uciążliwe, bo chodziłem do ich mieszkania – w odległości ok. 0, 7 km, długo to nie trwało – parę miesięcy, bo po r.szk 1933/34 przeniósł się do innej miejscowości.
Nauka szła mi bardzo dobrze i zostałem już uczniem II klasy licealnej – maturalnej. W nowym roku szkolnym miałem dużo pracy szkolnej i dlatego prof. Skupiński przejął ode mnie obowiązki drużynowego, ja jako przyboczny pomagałem mu, poświęcając jednak na to znacznie mniej czasu niż przedtem.
Nową polonistką została Zofia Sowiakowska, żona doktora – chirurga w szpitalu miejskim. Była ona dość wymagająca i dużo czasu zajmował mi język polski, zwłaszcza na nowe lektury, wymagane przez profesorkę.

W naszej klasie nastąpiły zmiany, odeszła Krystyna Markowska, a przybyli: Helena Wójcikówna i trzech uczniów, którzy byli o klasę wyżej od nas: Jerzy Musiatowicz, Romuald Wikiert i Andrzej Worobiej. Na półrocze otrzymałem świadectwo tylko z jedną oceną dostateczną (z języka polskiego).
Jeszcze w 1934 r. kupiłem sobie bardzo dobry aparat fotograficzny firmy Kodak, na film 36 mm i sporo wykonałem zdjęć, które sam wywoływałem, a potem robiłem odbitki.

W 1934 r. przybył do Janowa Lub. ks. prałat Józef Dąbrowski, który zamieszkał na plebanii wsi Biała, niedaleko od miasta, wraz ze swoją siostrą p. Tęczową. Miała ona córkę Annę, uczennicę gimnazjum w Zamościu i syna Andrzeja, który został uczniem gimnazjum w Janowie. Rodzina ta była spokrewniona z nami przez Marię Misiaczkiewiczową z Siemierza (pow. tomaszowski).

W maju 2006 r. znalazłem w internecie dziesięć pań o nazwisku Jaroszyńska w Lublinie, a pierwszą z nich była dawna Anna Tęczówna (przed wojną była nauczycielką gimnastyki w Lublinie). Andrzej Tęcza był dobrym sportowcem i grał w piłkę nożną w szkolnej drużynie, był uczniem V klasy. W lipcu 1934 roku drużyna szkolna wyjechała do Biłgoraja na mecz z tamtejszą drużyną – ja też pojechałem aby zrobić jakieś zdjęcia – jechaliśmy ciężarówką – drużyna i parę osób towarzyszących. Nasza drużyna zwyciężyła stosunkiem 2 : 1, po meczu wracaliśmy już przed wieczorem, jeden z naszych kibiców – pozaszkolnych, który wypił sobie widać za dużo, nagle uderzył mnie w plecy otwartym scyzorykiem, przeciął płaszcz, marynarkę i koszulę, raniąc mnie, chłopcy złapali go i trzymając za nogi krzyczeli, że go wyrzucą z samochodu, po mojej interwencji podciągnęli go i rzucili na podłogę. Ja czułem się dość dobrze i jechaliśmy dalej do Janowa, nie było w samochodzie możliwości opatrzenia mojej rany. Dojeżdżając do Janowa samochód zajechał do szpitala, gdzie mnie opatrzono, rana nie była głęboka, ale sporo krwi mi wypłynęło. Żadnych ujemnych skutków tej rany nie odczuwałem, a sprawa zakończyła się przeproszeniem przez sprawcę, który powiedział, że sam nie wiedział, co go napadło.

Jeszcze jedno wydarzenie z życia szkolnego muszę tu opisać. Było to w maju 1934 r. Od paru dni było bardzo gorąco, mimo że był to dopiero maj, lekcje w tym upale były bardzo nużące i dlatego kolejnego dnia zaczęliśmy na korytarzu, przed pierwszą lekcją, szeptać że wychodzimy do lasu całą szkołą, nie trwało to długo i wszyscy poszliśmy na wagary. Następnego dnia o godzinie ósmej dyrektor Gacki wezwał całą szkołę do korytarza szkolnego i zaczął do nas przemawiać, mówił że za czasów rosyjskiej, carskiej władzy młodzież polska strajkowała i to było konieczne wtedy i ukazywało patriotyzm młodych ludzi, ale aby uciekać z polskiej szkoły, to niesłychane wydarzenie – mówił długo i z oburzeniem, kończąc oświadczył, że wszyscy – uczennice i uczniowie, którzy wyszli na wagary otrzymują na koniec roku szkolnego stopień odpowiedni ze sprawowania.

Następnym niecodziennym wydarzeniem, pod koniec czerwca roku 1934, były ulewne deszcze od paru dni, wychodząc po lekcjach ze szkoły zauważyliśmy ulice zalane wodą, a w miejscach gdzie ulica nieco opadała w dół była całkiem zalana, w pewnych miejscach nawet głęboką wodą. Było to dość dziwne wydarzenie, gdyż od wsi Biała przepływała przez Janów mała rzeczka, która raczej powodzią nie groziła. Może to wydarzenie było powodem stworzenia w Janowie – dopiero po II wojnie światowej – dużego zalewu wodnego, a nad jego brzegiem ośrodka wczasowe-go w otaczającym go od południa lesie.
Klasa nasza zbliżała się do matury, z uczennic i uczniów dawnej piątej klasy dochodzili do matury : ja, Franciszek Gzik, Franciszek Surtel i Rudolf Trzepacz. Oprócz tej dawnej czwórki, doszły dwie uczennice : Maria Wandycz i Helena Weber oraz siedmiu uczniów : Szaja Boim, Natan Einstein,Stanisław Łuka-siewicz, Jerzy Musiatowicz, Jan Olszowy, Romuald Wikiert, Andrzej Worobiej. – Na półrocze, już w 1935 r. odeszła Helena Wójcikówna, Szaja Boim przyjechał z innego miasta, a Natan Einstein, Stanisław Łukasiewicz, Jerzy Musiatowicz, Jan Ol-szowy, Maria Wandycz, Romuald Wikiert i Andrzej Worobiej byli poprzednio już w II licealnej, a teraz od półrocza szykowali się do matury. Szybko minęły dalsze trzy miesiące nauki, nadszedł piękny maj, a 13 maja 1935 r. mieliśmy rozpoczynać pisemną maturę. Pierwszego dnia o godzinie ósmej siedzieliśmy już na wyznaczonych miejscach, ja w drugim rzędzie za Marysią i Helą – na korytarz, gdzie były ustawione nasze stoliki – weszła polonistka Zofia Sowiakowska, a za nią delegat Kuratorium Lubelskiego Helman i dyrektor Władysław Gacki. Delegat kuratorium zaczął mówić, że poprzedniego dnia umarł Marszałek Józef Piłsudski i w parominutowym przemówieniu wskazywał na wielką stratę narodu polskiego oraz na nadzwyczajne zasługi zmarłego. Polonistka napisała na tablicy trzy tematy z języka polskiego i nasza trzynastka zaczęła pisać swoje wypracowania. O godzinie jedenastej nastąpiła mała przerwa i przyniesiono nam drugie śniadanie, przygotowane przez nasze mamy. Po śniadaniu dalej pisaliśmy wypracowania i o godzinie 13 zakończył się pierwszy dzień matury.

Następnego dnia mieliśmy pisemny egzamin z matematyki, po napisaniu zadań przez matematyka Stefana Skupińskiego, ja w parę minut wiedziałem jak rozwiązać zadania i zacząłem pisać od razu na czysto, wtedy zauważyłem wyraźne znaki Heli Weber, abym im podał jakąś ściągę, po chwili napisałem rozwiązanie zadań na karteczce i podałem Heli. I tego dnia dostaliśmy śniadanie, a niedługo po śniadaniu oddałem swoje wypracowanie. Kilka dni mieliśmy przerwy i nastąpił egzamin ustny, ja zdawałem tylko z języka polskiego, pytała mnie polonistka, na pytanie odpowiedziałem, a na zakończenie prosiła abym powiedział jakiś wiersz, z tym u mnie zawsze były problemy, coś mówiłem z „Pana Tadeusza”, ale nie trwało to długo, polonistka wraz z dyrektorem Gackim podziękowali mi i wyszedłem.

Cała trzynastka zdała maturę, na zakończenie – nasz główny fotograf, Władek Ulanowski, starszy kolega – zrobił nam fotografię wraz z delegatem kuratorium. Na fotografii stoją od lewej: Natan Einstein, Stanisław Łukasiewicz, Helena Weber (widoczna część twarzy ), Maria Wandycz, Rudolf Trzepacz, Franciszek Surtel, Szaja Boim, Ryszard Garlicki, Jerzy Musiatowicz, delegat Kuratorium – Helman, Jan Olszowy, Franciszek Gzik. Nie ma na fotografii: Romualda Wikierta i Andrzeja Worobieja, pierwszy od lewej Jakub Olaś – woźny w gimnazjum.

Po maturze otrzymałem świadectwo z wszystkimi stopniami bardzo dobrymi, było to mocnym podparciem egzaminu wstępnego na politechnikę.

Władek Ulanowski często wykonywał dla nas fotografie, również drużyny harcerskiej i zastępów, większość tych zdjęć zaginęła, nieliczne zachowały się. Początkowo wykonywał je aparatem na statywie, ale po pewnym czasie kupił sobie tzw. leicę, doskonały aparat małoobrazkowy na film 36 mm. Wtedy spotykając kilka osób idących ulicą robił im zdjęcie, a za parę dni już im dawał gotowe odbitki i w ten sposób zarabiał. Aresztowany w czasie okupacji przez hitlerowców i więziony na Zamku w Lublinie, został rozstrzelany przed opuszczeniem Lublina przez Niemców.

Również Rudek Trzepacz, który prawdopodobnie przed wojną ukończył studia prawnicze na KUL-u w Lublinie, był więziony na Zamku i tam rozstrzelany. Prof. Stefan Skupiński – wg relacji moich kolegów – był więziony na Zamku w Lublinie i tam podobno rozstrzelany, ale z innego całkiem pewnego źródła uzyskałem wiadomość, że z Zamku został zwolniony i już dość długo po wojnie zmarł w Warszawie. Tu małe uzupełnienie do r. szk. 1932/33 – byłem wtedy uczniem VI klasy, a łaciny uczył nas Wacław Łapiński – czytając jakiś łaciński tekst o wojnie, w którym wspominano o machinach oblężniczych, m.in. o balistach i katapultach – profesor zwrócił się do nas, aby wykonać modele tych dawnych urządzeń. Franek Gzik zgłosił wykonanie balisty, ja zaś z Jurkiem Fykiem wykonanie katapulty. Po pewnym czasie już pokazaliśmy w klasie wyniki naszej pracy – balista Franka była dość duża, zaś moja katapulta była małych wymiarów, ale znacznie staranniej wykonana – sam ją wykonałem, ale o tym w klasie nie wspomniałem, oba urządzenia działały – balista wyrzucała kamienie, a katapulta strzelała małymi strzałami.

Dwóch kolegów z matury – Franek Gzik i Franek Surtel – studiowało w Seminarium Duchownym w Lublinie. Z Frankiem Surtelem spotkałem się w Lublinie chyba w listopadzie 1939 r., a później dopiero w Horodle w 1956 r., gdzie był proboszczem. Gdy przyjechałem do Horodła, zaprosił mnie na plebanię, gdzie przy zakrapianym jedzeniu wspominaliśmy nasze przeżycia. Przebywał tam przez 5 lat, na parafialnym polu zasiewał kontraktowane konopie i wykonał metalowe ogrodzenie kościoła i cmentarza.
Mówił mi, że chciałby kupić samochód – co też się stało, bo chyba w roku 1962 odwiedził mnie w Gliwicach, przyjeżdżając nowym moskwiczem.

Później wyjechał do Stanów Zjednoczonych – jak mnie poinformowano w parafii janowskiej w 1993 r – zmarł 20 I 1986 r. Z Frankiem Gzikiem ostatni raz widziałem się w czasie matury, po Seminarium Duchownym został wyświęcony na księdza, według informacji kolegów miał proces, w którym został skazany na więzienie, gdzie tragicznie zakończył życie, bliższych informacji nie chcę podawać, gdyż są smutne, a Franka bardzo mi szkoda.

Jan Olszowy – też kolega z naszej matury, który miał duże trudności w mówieniu, bo się jąkał – chyba nieraz znał temat pytania nauczyciela, ale ze zdenerwowania zaczynał się jąkać i nauczyciel odnosił wrażenie, że nie jest przygotowany. Spotkałem go gdzieś w połowie lat siedemdziesiątych w Sądzie Grodzkim w Lublinie – był sędzią. Zdaję sobie sprawę jak wielkiego wysiłku wymagało od niego studiowanie prawa i uzyskanie stanowiska sędziego, może z biegiem lat opanował wadę mowy.

Rok 1935 był dla mnie bardzo bogaty w ważne wydarzenia: w maju matura, w lipcu od 11 do 25 Jubileuszowy Zlot Związku Harcerstwa Polskiego w Spale – wspomnienia w moim opracowaniu – „Harcerskie ślady” i wreszcie wyjazd do Lwowa 20 sierpnia na wstępny kurs przed egzaminem na Politechnikę Lwowską.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *