KOLEJARZ Z BIAŁEJ

Nazywał się Jan Orzeł. Całe życie – z wyjątkiem opisanego poniżej epizodu wojennego – spędził w Białej, dokładniej „za rzeką” – jak mawiał. Urodził się na początku ubiegłego wieku, pamiętał oba pożary bialskich kościołów, Belinę, Bijasiewicza i inne przedwojenne postacie życia publicznego naszego powiatu, w którym to zyciu sam zresztą aktywnie uczestniczył. Był wdzięcznym gawędziarzem, ponadto pisywał całkiem udane wiersze. Zmarł ok. 1990 roku, a jedno z jego wspomnień pragnę opisać.

Ożeniłem się w kwietniu 1919 roku, a parę miesięcy później rozpoczęła się wojna polsko-bolszewicka. Tylko co ukończyliśmy Żniwa, dostałem wezwanie z komisji poborowej. Boże mój! żona w ciąży, jej i moi rodzice starzy i niesprawni… Kto zwiezie zboże? Kto wykopie ziemniaki, obsieje oziminę, przygotuje rolę na zimę? A tu powiastka wyraźnie mówi: zgłosić się w Lublinie w celu rekrutacji. Nikogo nie zwalniają, każdy z Janowa czy Białej, który dostał wezwanie przede mną, poszedł na wojnę. Nie spaliśmy po nocach, nie potrafiłem pocieszyć żony, ani ona mnie. Co będzie? A jak nie wrócę? Jak ona sama da sobie radę z dzieciakiem i gospodarką? „Pod Twoją obronę uciekamy się Święta Boża Rodzicielko…”Modliliśmy się żarliwie, ale żadnego wyjścia ani pociechy nie znaleźliśmy. Tymczasem nadszedł dzień, w którym miałem stanąć przed komisją. Pożegnałem się z Żoną, rodziną, sąsiadami. Płakaliśmy wszyscy. Byłem juz umówiony z furmanem, który woził ludzi do Szastarki, ale do Janowa przyszedłem dużo wcześniej niz potrzeba. Wstąpiłem do kościoła i przez dwie godziny błagałem Najświętszą Maryję: „Matko pomóż, Matko, ratuj, Matko ocal mnie!…” Łkałem cały czas i wyszedłem pełen żalu. Nie doznałem pocieszenia, wręcz odwrotnie – moja gorycz sięgnęła dna. W Szastarce pierwszy raz w życiu zobaczyłem pociąg. Wsiadło nas kilkunastu poborowych. Z lubelskiego dworca poszliśmy pieszo na Podzamcze, wskazane na wezwaniu miejsce zbiórki. A tam na ogromnym błoniu dosłownie tłum ludzi, nie wiem – może pięć, może dziesięć tysięcy.

Porozstawiane były stoliki – to tu, to tam, zbierały się do nich kolejki, a za każdym stolikiem siedział wojskowy i zapisywał. Podszedłem z boku do jednego stolika, żeby zobaczyć z bliska jak to wygląda. „Nazwisko!?… Imię!?… Imię ojca!?… Zawód!?… Zamieszkały!?…” – sierżant wypytywał według żołnierskiego drylu i notował w książce. Na koniec wyrokował: „Wilno!” albo „Na front!”, co znaczyło jedno i to samo, bo właśnie front wojny stał pod Wilnem.

Podszedłem jeszcze pod drugi i trzeci stolik, ale tam wszystko odbywało się tak samo i – co najgorsze – z tym samym orzeczeniem „Na front!”. Dla mnie o tyle gorzej, ze na front wysyłano wszystkich rolników, a inną dyspozycję dostawali tylko nieliczni, którzy deklarowali „kupiec”, „kowal”, „rzeźnik”… Boże! Przepadłem! Nie mam żadnych szans… Odszedłem znowu na bok, oparłem się o drzewo, a w głowie szalały najczarniejsze myśli. Matko Boska Janowska, nie opuszczaj mnie! Matko pomóż! W domu została żona, będzie dziecko… Nawet nie zauważyłem, jak przechodził koło mnie jakiś starszy wiekiem wojskowy. – Co tak stoisz jak manekin? – szturchnął mnie ramieniem. – Martwię się – odpowiedziałem zaskoczony. – Czym się martwisz? – żona sama na gospodarce została – mówię jakby szukając ratunku – w dodatku za pół roku urodzi dziecko… – Jaki masz zawód? – przerwał mi mój lament. – Rolnik – odpowiedziałem. – To przepadłeś! – burknął i odszedł, a ja poczułem się, jakby kula mnie przeszyła. To już? To koniec? Nie wrócę? Zginę nie wiadomo gdzie?… Boże!… Ale za chwilę się opanowałem – gdzie on? Jeszcze daleko nie odszedł, więc biegnę za nim i wołam: – Panie, to co mam powiedzieć? – Powiedz, żeś kolejorz – rzucił nie zatrzymując się. Kolejorz… kolejorz… – uczepiłem się tego hasła niczym koła ratunkowego. Jaki kolejorz? Chciałem z nim jeszcze rozmawiać, ale zginął mi w tłumie. Wróciłem pod swoje drzewo, przysiadłem. Znów się rozpłakałem. Matko Boska Janowska – co mam robić? Kolejorz? Jaki ze mnie kolejorz, przecież ja dopiero co pierwszy raz w życiu pociąg zobaczyłem? A jak się mnie co zapytają o kolejarstwie, to co powiem?… Znów zapadłem w żarliwą modlitwę, jakbym miał rozstać się już z tym światem. I nagle zaświtała myśl: przecież z janowskiego browaru do Szastarki funkcjonowała kolejka konna, którą wożono piwo do stacji, no to jakby co, to powiem, że ja tą kolejkę obsługiwałem. W jednej chwili odmienił się mój nastrój – mam szansę, może ocaleję. Raźno zerwałem się z ziemi, wziąłem tobołek pod pachę i bez lęku stanąłem w pierwszej z brzegu kolejce. Znów parę razy usłyszałem znane mi juz dialogi tych, co stali przede mną: „Zawód?” – „Rolnik.” – „Wilno!”, „Zawód?” – „Rolnik.” – „Front!”, ale ja dziwnie już się nie bałem. Gdy przyszła na mnie kolej, odpowiadałem bez lęku i donośnie. Gdy padło: „Zawód?” bez zająknienia i głośno odrzekłem: „Kolejorz!”.Nie wzbudziłem żadnych wątpliwości u pisarza, zanotował w zeszycie „kolejorz” i wręczając mi jakiś świstek zawyrokował: „Kraków”. Jeszcze nie wiedziałem co to znaczy, ale cieszyłem się, że póki co uniknąłem najgorszego, czyli skierowania na front. Później okazało się, że oddelegowano mnie do telekomunikacji. Zakładaliśmy i naprawiali łączność telefoniczną na tyłach frontu. Wojny praktycznie nie widziałem, tylko dwa razy i to z oddali usłyszałem odgłosy armat. Wróciłem z wojny cały i zdrowy. Nie mam wątpliwości, że ocaliła mnie wtedy Janowska Pani Łaskawa, której oddałem się w opiekę. Gdy po blisko siedemdziesięciu latach wspominam rozterkę tamtych dni, nie mogę wyzbyć się zażenowania, że trwożyłem się zbytecznie, że nie ufałem Panu Bogu Wszechmogącemu i Maryi bezgranicznie. Całym życiem swoim jestem wdzięczny i wierny Majestatowi. Jemu wieczna cześć i chwała!

JÓZEF ŁUKASIEWICZ

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *